Patrzę na kartkę w kalendarzu. Nie ma odwrotu, rok pomału
się kończy. Udzielam mu swojego błogosławieństwa, niech idzie już w cholerę. Chcę
o nim raczej zapomnieć niż go zapamiętać.
Napisałam te zdania już jakiś czas temu i wciąż otwierałam plik, patrzyłam na te słowa, modliłam się do nich, myślałam, co by właściwie
napisać. To takie banalne mówić o sobie w kategoriach, jak mi było źle, bo
zdarzyło się tyle negatywnych rzeczy w tym pieprzonym roku. I tak naprawdę kogo,
poza paroma bliskimi osobami, to obchodzi? Zawsze wszystko było dla mnie
biało-czarne, oczywiste. Mogłabym podzielić się zatem swoimi przemyśleniami i
wysnuć mądre wnioski. Tak, Drodzy Państwo, wszystko ma sens, swój cel, rzecz X
dzieje się, bo rzecz Y. Nie. W tym roku nauczyłam się, że pewnikiem jest tylko
śmierć. Możemy sobie planować miliony rzeczy i mieć nadzieję na kolejne miliony
rzeczy, a to czy tak będzie nie zależy TYLKO od nas. Coś, gdzieś śmieje się z
nas i zapewne śmieje się teraz ze mnie, że tak późno na to wpadłam. Niewątpliwie
2013 nauczył mnie pokory oraz tego, iż nic nie jest dane nam na zawsze. Nawet
talent można w końcu zmarnować. Miało nie
być o mnie, więc nie będzie. Choć to niemożliwe, bo wszyscy, co piszą, piszą o
sobie, jeśli ktoś się do tego nie przyznaje, jest albo dziennikarzem, albo
hipokrytą.
Wybraliśmy się dziś do Madrytu do teatru, pokłóceni, w złym
humorze. Maleńki kameralny teatr, na pięćdziesiąt osób, wtapiający się w
witryny sklepów, ciemny, ponury, ale pachnący świecami. Na scenie żadnej
dekoracji, paskudne, czarne ściany i pięciu znakomitych aktorów. Rozpoczynają
swój dialog, każdy z nich reprezentuje inny typ człowieka. T. pewny siebie,
wulgarny, krytykuje wszystkich i wszystko. M. jego zupełne przeciwieństwo,
pierdoła i safanduła, ale za to ma ogromną wiedzę, taką, która do niczego się w
życiu nie przydaje, zna się na geologii, literaturze i malarstwie. K. kobieta
sukcesu, wie, czego chce, ma jasno postawione cele, swoją ciężką pracą wiele
osiągnęła, jest antypatyczna, egoistyczna. I wreszcie N. słodka idiotka, istota
żyjąca z głową w chmurach, boi się zejść na Ziemię, bo lepiej zamknąć się w
świecie marzeń. I na końcu Śmierć, starszy Pan, nie Pani, która przyszła, żeby
kogoś zabrać.
Każda z czterech postaci rozpoczyna swoją spowiedź, argumentując
dlaczego to ona powinna jeszcze żyć. Jak się okazuje w chwili spotkania ze
Śmiercią każdy okazuje się tak samo śmieszny i żałosny. Zarówno safanduła, jak słodka idiotka, a także
osoby, które wydawały się być tak pewne siebie. Motyw tańca śmierci, do którego
odwołuje się zresztą tytuł sztuki „Baile de los huesos” ( Taniec kości) jest
stary jak świat, warto sobie o tym przypomnieć,
bo wydaje się nam- ludziom, że jesteśmy tacy ważni, wyjątkowi i jedyni w swoim
rodzaju. Wydaje nam się, że nawet będziemy w stanie negocjować z Fortuną albo z
samą Śmiercią. W chwili, gdy ona przychodzi, nasze życie jest po prostu komedią.
W tym roku zadawałam sobie dużo trudnych pytań, ale głównie
zaczynały się od słów: dlaczego ja? Zadawałam i wciąż sobie zadaję pytanie
dotyczące śmierci, która wydaje mi się niesprawiedliwą. Zadawałam sobie
pytanie: dlaczego i po co? Czemu musiała spalić się firma, w której pracuje E.
i czemu ludzie, którzy tak ciężko pracowali zostali praktycznie z niczym i
muszą zaczynać od nowa? Czemu nie udało
mi się osiągnąć czegoś, skoro w moim mniemaniu na to zasłużyłam?
W „Tańcu Kości” trzy osoby dostają drugą szansę, Śmierć
zabiera tylko jedną. Reszta ma na tym świecie jeszcze coś do zrobienia. Czy w tym
wyborze jest logika i sens? Czy ta czwarta osoba nie mogłaby też jeszcze czegoś
zrobić? Nie wiem. Czasem rzecz X dzieje się bez związku z rzeczą Y. Po prostu
tak musi być i lepiej się z tym pogodzić nie myśląc w swoim egoistycznym
ludzkim mózgu, że Ja, Ja i Ja. Nie ośmieszajmy się bardziej, Fortuna ma już
wystarczająco dużo powodów do kpiny.