niedziela, 8 grudnia 2013

Tańcząc ze śmiercią

Patrzę na kartkę w kalendarzu. Nie ma odwrotu, rok pomału się kończy. Udzielam mu swojego błogosławieństwa, niech idzie już w cholerę. Chcę o nim raczej zapomnieć niż go zapamiętać.

Napisałam te zdania już jakiś czas temu i wciąż otwierałam plik, patrzyłam na te słowa, modliłam się do nich, myślałam, co by właściwie napisać. To takie banalne mówić o sobie w kategoriach, jak mi było źle, bo zdarzyło się tyle negatywnych rzeczy w tym pieprzonym roku. I tak naprawdę kogo, poza paroma bliskimi osobami, to obchodzi? Zawsze wszystko było dla mnie biało-czarne, oczywiste. Mogłabym podzielić się zatem swoimi przemyśleniami i wysnuć mądre wnioski. Tak, Drodzy Państwo, wszystko ma sens, swój cel, rzecz X dzieje się, bo rzecz Y. Nie. W tym roku nauczyłam się, że pewnikiem jest tylko śmierć. Możemy sobie planować miliony rzeczy i mieć nadzieję na kolejne miliony rzeczy, a to czy tak będzie nie zależy TYLKO od nas. Coś, gdzieś śmieje się z nas i zapewne śmieje się teraz ze mnie, że tak późno na to wpadłam. Niewątpliwie 2013 nauczył mnie pokory oraz tego, iż nic nie jest dane nam na zawsze. Nawet talent można w końcu zmarnować.  Miało nie być o mnie, więc nie będzie. Choć to niemożliwe, bo wszyscy, co piszą, piszą o sobie, jeśli ktoś się do tego nie przyznaje, jest albo dziennikarzem, albo hipokrytą.

Wybraliśmy się dziś do Madrytu do teatru, pokłóceni, w złym humorze. Maleńki kameralny teatr, na pięćdziesiąt osób, wtapiający się w witryny sklepów, ciemny, ponury, ale pachnący świecami. Na scenie żadnej dekoracji, paskudne, czarne ściany i pięciu znakomitych aktorów. Rozpoczynają swój dialog, każdy z nich reprezentuje inny typ człowieka. T. pewny siebie, wulgarny, krytykuje wszystkich i wszystko. M. jego zupełne przeciwieństwo, pierdoła i safanduła, ale za to ma ogromną wiedzę, taką, która do niczego się w życiu nie przydaje, zna się na geologii, literaturze i malarstwie. K. kobieta sukcesu, wie, czego chce, ma jasno postawione cele, swoją ciężką pracą wiele osiągnęła, jest antypatyczna, egoistyczna. I wreszcie N. słodka idiotka, istota żyjąca z głową w chmurach, boi się zejść na Ziemię, bo lepiej zamknąć się w świecie marzeń. I na końcu Śmierć, starszy Pan, nie Pani, która przyszła, żeby kogoś zabrać. 

Każda z czterech postaci rozpoczyna swoją spowiedź, argumentując dlaczego to ona powinna jeszcze żyć. Jak się okazuje w chwili spotkania ze Śmiercią każdy okazuje się tak samo śmieszny i żałosny.  Zarówno safanduła, jak słodka idiotka, a także osoby, które wydawały się być tak pewne siebie. Motyw tańca śmierci, do którego odwołuje się zresztą tytuł sztuki „Baile de los huesos” ( Taniec kości) jest stary jak świat, warto sobie  o tym przypomnieć, bo wydaje się nam- ludziom, że jesteśmy tacy ważni, wyjątkowi i jedyni w swoim rodzaju. Wydaje nam się, że nawet będziemy w stanie negocjować z Fortuną albo z samą Śmiercią. W chwili, gdy ona przychodzi, nasze życie jest po prostu komedią.  

W tym roku zadawałam sobie dużo trudnych pytań, ale głównie zaczynały się od słów: dlaczego ja? Zadawałam i wciąż sobie zadaję pytanie dotyczące śmierci, która wydaje mi się niesprawiedliwą. Zadawałam sobie pytanie: dlaczego i po co? Czemu musiała spalić się firma, w której pracuje E. i czemu ludzie, którzy tak ciężko pracowali zostali praktycznie z niczym i muszą zaczynać od nowa?  Czemu nie udało mi się osiągnąć czegoś, skoro w moim mniemaniu na to zasłużyłam?


W „Tańcu Kości” trzy osoby dostają drugą szansę, Śmierć zabiera tylko jedną. Reszta ma na tym świecie jeszcze coś do zrobienia. Czy w tym wyborze jest logika i sens? Czy ta czwarta osoba nie mogłaby też jeszcze czegoś zrobić? Nie wiem. Czasem rzecz X dzieje się bez związku z rzeczą Y. Po prostu tak musi być i lepiej się z tym pogodzić nie myśląc w swoim egoistycznym ludzkim mózgu, że Ja, Ja i Ja. Nie ośmieszajmy się bardziej, Fortuna ma już wystarczająco dużo powodów do kpiny. 

niedziela, 24 listopada 2013

100!

Uczestniczyłam dziś w uroczystości urodzinowej. I to nie byle jakiej, babcia Esmeralda kończy 100 lat, a właściwie to kończy 2 grudnia. Fiesta została zorganizowana dziś, żeby wszyscy mogli przyjść. 

Wyobrażam sobie 2 grudnia 1913. Sto lat to mnóstwo czasu! W 1913 r. Rosją rządził car, a Polska była pod zaborami. Natomiast w Hiszpanii skonstruowano pierwszy aparat do prześwietleń rentgenowskich.  W styczniu 1913 roku w stolicy Austro-Węgier w jednym czasie przebywali: Adolf Hitler, Leon Trocki, Josip Broz Tito, Zygmunt Freud i Józef Stalin. 

Esmeralda przeżyła dwie wojny światowe, cara i Hitlera. Urodziła dwie córki, ma troje wnuków i dwoje prawnucząt. Na imprezę przyszła z krzyżówką, na wypadek, gdyby jej się nudziło. Była zmartwiona swoją wagą. 
-Rene przytała, widzialaś? - mówi o drugiej babci Enrique. - Ale ja nie? Przytyłam czy nie przytyłam?
Jak widać nieważne ile kobieta ma lat, problemy wagi wciąż są aktualne. Aha, i planowała fryzjera na jutro. 
Zawsze wszystko jej się podoba, zawsze zadowolona, zawsze wszystko jej smakuje. 

Cofam się do roku 1913; 
  • Kobiety uzyskują prawa wyborcze w Norwegii
  • Ogłoszenie niepodległości Tybetu. 
  • Przedsiębiorstwo „R.J. Reynolds Tobacco” rozpoczęło produkcję papierosów marki Camel.
  • Wynaleziono zamek błyskawiczny.
  • W spektaklu Targ na dziewczęta po raz pierwszy w Polsce zatańczono tango.
Tyle ciekawostek. A jak wyglądały samochody? A jaka była moda? Można sobie to wyobrazić, przenieść się na chwilę do innej epoki. Poszukać starych zdjęć w internecie, w komodach naszych dziadków i babć. Dziś śpiewaliśmy hiszpańską piosenkę urodzinową, na szczęście nie śpiewa się 100 lat, tylko "szczęśliwych urodzin". 



czwartek, 14 listopada 2013

Tłumaczenia hiszpańsko-polskie i na odwrót

Zapraszam wszystkich zainteresowanych do zjarzenia na moją stronę internetową, jeśli ktoś potrzebuje przetłumaczyć coś z polskiego na hiszpański lub z hiszpańskiego na polski czy też ma ochotę na konwersacje w tym języku, służę pomocą:

http://www.tlumaczeniahiszpanski.brejk.pl/

annakoronowska@hotmail.com / 0034 662 096 045 





czwartek, 24 października 2013

nostalgia

Znów nastał ten magiczny moment sprzątania szafy, zmiany garderoby z letniej na zimową. Nie lubię tego. Wolę wyciągać letnie sukienki niż je chować. Zawsze tym porządkom towarzyszy refleksja- jak ten czas leci. Dopiero co zaczęło się lato, a już połowa jesieni. Te wszystkie ciuchy przypominają mi o czymś. To miałam jeszcze w Polsce, a to kupiłam przy takiej okazji, a to dostałam od mamy. I znów wkładam je do pudła i zmykam wspomnienia. Coś powinnam wyrzucić, ale mi żal, bo może się przyda, bo może założę. A tak naprawdę w głębi serca wiem, że już nigdy nie założę. Dlaczego wciąż to trzymam? Czy liczę na powrót mody, na schudnięcie? Właściwie na co? Nic takiego się nie zdarzy. Tak jak nie wróci, to co było nawet jakbyśmy bardzo tego chcieli. Te rzeczy są nam niepotrzebne, a przetrwają w szafie wieki. Jak bardzo niepotrzebne są te graty możemy się przekonać w trakcie przeprowadzki. Wtedy człowiek jest zmotywowany do wyrzucenia niepotrzebnych szmat, biżuterii, gazet.  

Wraz ze spojrzeniem na dany przedmiot wracają wspomnienia.  Nie umiem tego wytłumaczyć, ale jesienią zawsze dużo myślę o swoim rodzinnym mieście. Może dlatego, że Łódź pasuje do jesieni albo jesień pasuje do Łodzi. Ponure szarobure dni,  kamienice przedwojenne, bramy, w których nie wiadomo co się czai. Zapach wilgoci i mgły,  stęchlizny, zapach piwnic, pubów i soku imbirowego.
-Przepraszam ma Pani złotóweczkę?

I te mordy, siedzący na ławkach abnegaci. Ludzie z piwem na przystankach, na ławce. Dopóki nie przegonią ich pierwsze przymrozki. Królowie miasta. Bez nich to nie byłoby to samo. Idę dalej. Mijam fontannę, dochodzę do Orlenu. Jutro piątek, zacznie się balet. 

czwartek, 10 października 2013

jesień

Myślałam, że napiszę coś więcej o rejestracji związku partnerskiego, ale nie ma o czym pisać. Ceremonia trwała pięć minut. My i świadkowie podpisaliśmy oświadczenia i koniec. Nie trzeba było niczego ślubować ani przysięgać. Za miesiąc certyfikat do odebrania. Koszt 12 euro. I tyle.




Z przykrością stwierdzam, że skończyło się lato. Dziś odniosłam do piwnicy torbę z sandałami i przyniosłam buty zimowe. Przeziębiłam kark,  w domu robi się zimno jak w psiarni. Choć jesień nas rozpieszcza, bo dni są wciąż ciepłe i słoneczne, to nie,  nie dajmy się zwieść kilku promieniom słońca. To już jesień. Pachnie wilgocią i liśćmi. Jest coraz ciemniej i zimniej. Dopiero co pieściłam letnie sukienki, a już czas pomyśleć o szorstkich swetrach. Dopiero co wybierałam lakier do paznokci i celebrowałam malowanie paznokci stóp, a tu już czas włożyć ciepłe skarpety. Jesień jest faktem dokonanym, ale także czarodziejką, którą lubię, bo przynosi najlepsze warzywa i owoce. Smaki pomidorów, papryki i brzoskwiń. Wciąż nie zabiera nam energii skumulowanej w ciągu lata, powoli, bez pospiechu przygotowuje nas na nadejście zimy...                

niedziela, 29 września 2013

związek legalny

We wtorek będziemy  z Enrique oficjalnie parą, a to dzięki instytucji „registro civil” czyli zarejestrujemy się w urzędzie jako ? no właśnie, nie wiem jak to po polsku nazwać, jako związek partnerski. Jak zwał tak zwał, ceremonia niewiele różni się od ślubu cywilnego. I oboje będziemy mieć prawie identyczne prawa i obowiązki jak małżeństwo. Do rejestracji potrzeba spełnić  więcej warunków niż do zawarcia związku małżeńskiego: trzeba mieszkać przynajmniej rok razem i mieć na to papier. Jako że jestem obcokrajowcem, musiałam dostarczyć jeszcze więcej dokumentów niż Hiszpanie. Meldunek, NIE czyli hiszpański odpowiednik nr pesel , paszport, certyfikat potwierdzający mój stan panieński oraz jego tłumaczenie na j. hiszpański, a także podanie, kwit poświadczający opłatę urzędową ( 81 euro). Poza tym dokumenty tożsamości osób zainteresowanych oraz dwóch świadków. Na rejestrację czeka się bardzo długo. Ja czekam już od stycznia i miałam szczęście, bo ktoś musiał się rozmyślić i zwolnił się termin na październik , normalnie czekałabym do lutego 2014. A zatem, wniosek? Łatwiej wziąć ślub, potrzeba mniej papierów i terminy nie są tak odległe, nie musiałbym również jechać do Madrytu, a mogłabym się nie ruszać z Aranjuez.


Żałuję, że we wtorek nie będzie nikogo z mojej rodziny, ale cóż… może kiedyś weźmiemy ślub i zrobimy wesele, wtedy rodzina się pojawi.  We wtorek  będą za to nasi przyjaciele i cieszę się, że właśnie oni będą świadkami, bo to para, która się bardzo kocha i szanuje. 

poniedziałek, 23 września 2013

razem możemy więcej

Od września  telewizja hiszpańska  zaczęła emitować program „Entre todos” ( dosł. Wśród wszystkich). Idea  jest prosta- pomóc ludziom w potrzebie. Może zgłosić się każdy, kto pomocy potrzebuje.

Codziennie poznajemy historię kogoś nieszczęśliwego. Po pomoc zgłaszają się różni ludzie, ale przede wszystkim tacy, którzy są chorzy, mają chore dzieci lub nie mają pracy. Opowiadają swoją smutną historię, jak znaleźli się w takiej sytuacji, jak sobie radzą z codziennością. Opowieści są na tyle przygnębiające, że trzeba mieć serce z kamienia, jeśli nie uroni się łzy. Ludzie walczą z chorobami, z bezrobociem, z bezradnością. 

Jak można pomóc? Dzwoniąc i oferując pieniądze, bo na początku opowieści jest postawiony cel. Zbieramy pieniądze na to i na tamto. Dziewczyna chce otworzyć swoją kawiarnię i potrzebuje 6000 euro. Facet ma klientów, licencję, ale nie ma pieniędzy na taksówkę, potrzebuje 17.900 euro, bo to specjalny samochód –dostosowany do przewozu niepełnosprawnych.  Ktoś potrzebuje zrobić remont łazienki, bo ma chorego syna. Dzwonią hydraulicy, jakaś dobra dusza oferuje worki z cementem.


To działa! Ludzie naprawdę sobie pomagają. Zawsze zadzwoni osoba mająca pieniądze. Czasem zatelefonuje ktoś, kto nie ma pieniędzy, ale  bardzo chce pomóc. Kobieta, która dostaje 400 euro renty, ale 100 podaruje komuś w potrzebie.  Ci, którzy o pomoc proszą,  najczęściej płaczą, program jest na żywo, więc nie jest  wyreżyserowany. Nie jest łatwo przyznać się do swoich problemów i prosić ludzi o pomoc, ale czasem trzeba.  Telewizja na pewno spełnia tutaj rolę dydaktyczną, każdy kto to ogląda, myśli sobie: nie mam jeszcze tak najgorzej, nie ma na co narzekać.

A tak naprawdę,  to można sobie też pomyśleć; w jakiej sytuacji znajduje się kraj, skoro powstaje taka inicjatywa! Program emitowany jest codziennie od poniedziałku do piątku przez dwie godziny, ludzie płaczą, żeby uzbierać parę groszy na swój warsztat, taksówkę, cokolwiek, co dawałoby możliwość zarobku.  Wcale nie przeważają historie, gdzie ludzie zbierają na lekarstwa, rehabilitację tylko na to, by związać koniec z końcem, by kupić dziecku książki do szkoły i odbudować swoje własne poczucie wartości. 

poniedziałek, 9 września 2013

café con leche czyli dlaczego warto uczyć się języków obcych

Przyznam szczerze, że dziś będę trochę złośliwa dla moich ukochanych Hiszpanów, ale sami mnie sprowokowali. Jeśli ktoś się interesuje sportem, to wie, iż Madryt był jednym z kandydatów do zorganizowania Olimpiady w 2020 r. Niestety, a może i "stety" przegrał.

Nie o przegranej się mówi, a o wystąpieniu pani burmistrz Madrytu Any Botelli. (A na marginesie- jakby przetłumaczyć jej imię i nazwisko na polski nazywa się Anna Butelka). Warto uczyć się języków obcych! 

Pani Ania została bardzo skrytykowana i wyśmiana za swoje przemówienie. Swoją drogą zachęcam do posłuchania, mówi po angielsku. Właśnie za ten angielski została skrytykowana. Mówi całkiem poprawnie, przynajmniej z punktu widzenia gramatyki, stara się, idzie jej to z trudem, ale się stara, w każdym razie zrozumieć się da. Tzn. rozumie ten, kto zna angielski... czyli jak śmiem twierdzić większość Hiszpanów nie zrozumiała. Pomijam fakt z jakim akcentem mówi pani Ania, jest owszem fatalny, ale.. mówi, przynajmniej stara się. Najbardziej zostaje wyśmiana za swoje "café con leche" czyli kawę z mlekiem. W swojej wypowiedzi na temat Madrytu zachęca do napicia się kawy z mlekiem na madryckiej starówce. Jak jeszcze słowo "café" z pewnością mogło by być zrozumiane, to już "leche"(mleko) niekoniecznie.




W całym kraju śmieją się z tego. Faktycznie dziwię się, iż nie zatrudnili tłumacza lub kogoś, kto mówi dobrze po angielsku, nie wiem czemu Madryt naraził się na ośmieszenie. Najgorsze, moim zdaniem, jest jednak to, że najgłośniej z angielszczyzny pani burmistrz śmieją się ci, co sami angielskiego nie znają.  Na temat poziomu znajomości języków obcych wśród Hiszpanów… wolę się nie wypowiadać. Jest kiepski, choć nie lubię generalizować, ale uważam, że jest bardzo kiepski. Zresztą nic nie sprzyja nauce choćby angielskiego. Wszystkie filmy w telewizji publicznej są dubbingowane. Wszystkie filmy w kinie- tak samo. Hiszpanie nie znają głosu Juli Roberts czy Clinta Eastwooda.  Wszystkie obce nazwy czytają tak jak przeczytaliby po hiszpańsku. Spiderman- to spidermen, czyli dokładnie tak jakby czytał Polak. Pasta do zębów Colgate również czyta się (kolgate). Tak jest ze wszystkim, z każdym słowem. Na początku mnie to denerwowało, a teraz się przyzwyczaiłam, w końcu ich prawo jak czytają, są w Hiszpanii. 



No właśnie… warto jednak żyć w świadomości, że poza językiem, który jest naszym ojczystym językiem istnieją jeszcze… inne języki. Inne słowa, inne zasady czytania, ortografii. Ignorancja prowadzi do śmieszności. Pół biedy jak ośmieszamy samych siebie, ale w tym wypadku pani burmistrz wystawia świadectwo Hiszpanom. Może zamiast tak głośno się śmiać, warto by się było zastanowić nad kondycją hiszpańskiej edukacji pod kątem nauki języków obcych i wyciągnąć wnioski na przyszłość. 


a to link do  przemówienia, jeśli ktoś chce posłuchać...

poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Matavenero cz.2

Siadam przy stole, witam się z nowo poznanymi ludźmi. Wysoki, szczupły mężczyzna, z niehiszpańskim akcentem pyta mnie:

- I co sądzisz o tym miejscu? Dziwne, nie?

- No, troszkę dziwne.

Manuel śmieje się.

-Jak pierwszy raz tu przyjechałem, pomyślałem sobie: gdzie, do cholery, jestem? 


Manuel jest Szwajcarem, kiedyś był sportowcem, zresztą widać to nawet teraz. Nie jest z tych, co urodzili się w Matavenero, nie poprzestawiały mu się klepki. Jest zadbany, czysty, ładnie pachnie, codziennie zmienia koszulkę. Gdyby coś mu się stało, w Szwajcarii czekałby na niego opiekun, taksówka oraz dożywotnia emerytura. Manuel jest przed 60, więc czasem myśli o takich sprawach. Szwajcaria dba o swoich obywateli. 


Kolejnymi osobami, które tego dnia poznaję jest Juanjo i jego dziewczyna Noema oraz córka Noemy Nalua. Juanojo jest wegetarianinem,ba, nie je nawet soli. Raczej milczący, mało sympatyczny. Noema pochodzi z Galicji, ma bardzo silny galicyjski akcent i jest antypatyczna. Opowiada Norze o tym, co się działo przez ostatnie dwa miesiące. Każdy tu każdego obgaduje. 

Społeczeństwo z wioski jest niewielkie, nie mają telenowel, nie chodzą do „normalnej” pracy, na siłownię, do sklepów, wszędzie tam, gdzie ma się kontakt z ludźmi. Wszystko co znają mieści się w Matavenero. Mówią dużo o innych, o sąsiadach, o kolegach. I mówią źle. Często z nienawiścią, z zawiścią. Potrzebują się nawzajem, chyba tylko to sprawia, iż się jakoś tolerują. Ty mi dasz chleb, ja ci pomogę wykopać rów. Wszystko tak tu funkcjonuje. Na zasadzie wymiany usług.  Nikt nie ma tu pieniędzy, zresztą i tak niczego nie da się kupić.  

Myślałam, że ludzie, którzy wygłaszają hasła wolności, miłości są bardziej otwarci, bardziej bezinteresowni. W żadnym miejscu, w którym dotychczas byłam nie spotkałam się z tyloma dziwakami i nie byli oni pozytywnie dziwni. Przyszła mi na myśl- sekta, obóz, w którym zamyka się ludzi i wtedy najlepiej można zaobserwować różnego rodzaju zachowania społeczne. Trudne warunki, brak łatwego dostępu do jedzenia, wszystko to wyzwala negatywne emocje i zachowania. Każdy chce przetrwać.  


Szybko można  było się przekonać, kto  w Matavenero ma pieniądze i kto często wychodzi na zewnątrz. Odniosłam wrażenie, że miejsce to jest na swój sposób- koszmarne, ludzie sami z własnej woli tu żyją, izolując się od świata, od tego wszystkiego, co ułatwia życie, choć jednocześnie czyni nas niewolnikami. Niewolnikami zakupów , mód, ładowarek, facebooków, zegarka, budzika.  


I choć każdy wciąż mówi tu o projektach, niewiele się tam robi, niewiele się tam dzieje. Latem jest praca przy ogrodzie, jesienią robi się przetwory, ale zimą nie robi się absolutnie nic. Wdech, wydech.


Dochodzą problemy z dostępem do drogi, bo od listopada do marca pada śnieg.  Woda zamarza, pojawiają się problemy z prądem.  Chyba jedyne, czego tu nie brakuje, to marihuana. Dlatego niektórzy wybierają takie życie, gdzie nic nie trzeba, tak, można nazwać to wolnością. Jak mówi Nora: tylko tu wstajesz i chodzisz po wiosce bez ubrania, gdy masz na to ochotę.  


Nalua- córka Noemy jest bardzo ładną dziewczynką. Czarne włosy, niebieskie oczy. Ma trzy lata i gada jak najęta. Chodzi bez majtek, jak większość dzieci tutaj. Ma spódniczkę tak brudną jakby nie była prana z miesiąc. Po jej kręconych włosach skaczą wszy. Uśmiech nie schodzi jej z twarzy. 


W nocy wychodzę przed dom, patrzę w niebo. Chyba  w życiu nie widziałam tylu gwiazd naraz. Nie miałam pojęcia o ich istnieniu. Świerszcze nie przestają grać. Nie jest to monotonne cykanie. Koncertują w wielu odcieniach. Milkną dopiero nad ranem, gdy wstaje słońce.  

sobota, 17 sierpnia 2013

Matavenero cz.1

Matavenero to miejsce, o którym zapomniał nawet diabeł. Wioska w górach, w prowincji Castilla y León.  Słynie z tego, że mieszkają w niej hipisi, punkowcy, cyrkowcy, ludzie, którzy nie umieją żyć w społeczeństwie…  Co roku odbywają się tu festiwale żonglerów, kursy pieczenia chleba, robienia mydła domowymi sposobami. Ludzie wygłaszają hasła: bądźmy bliżej natury, love, peace and freedom.  

Jeśli ktoś chce się wyciągnąć wtyczkę z odbiornika pt. cywilizacja, dobrze trafił. Nie ma tu zasięgu, telefony nie działają, nikt nie ma telewizora, nie ma nawet sklepów. Nie kupisz tu chleba, mąki, alkoholu, niczego.  Żeby dostać się do Matavenero trzeba skręcić w leśną dróżkę, a następnie zostawić samochód na parkingu i dalej na pieszo… Schodzi się w dół. Jeśli chcesz się tu wybrać, zabierz tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Przede wszystkim jedzenie, ubrania, latarkę i papier toaletowy.  

Zapomnij o tym, co nazywasz normalnością. Zmień swoje nastawienie, a miło spędzisz tu czas…

Wdech, wydech, wdech, wydech. Zacznij przyzwyczajać się do zapachu marihuany. Jest częścią powietrza, którym się tu oddycha. Czy tego chcesz czy nie, przeniesie cię w inną czasoprzestrzeń. Chociaż  czas to niezbyt właściwe słowo. Nikt nie ma tu zegarka, godziny wyznaczają wschody i zachody słońca. Latem ludzie skupiają się na pielęgnacji swoich ogródków, żeby mieć co jeść. Zimą siedzą, a to u jednych, a to u drugich. Wdech, wydech. Każdy ciągle mówi o projektach, o tym, co ma do zrobienia. Mamy dużo pracy, harujemy tu jak woły. Ciągle to słyszałam. Przez 3 dni widziałam tylko jednego człowieka, który pracował. Dwudziestoletni chłopak- Namaste. Ma dwójkę rodzeństwa, ojciec nie żyje, matka jest czarownicą. Zajmuje się kartami, reiki, energiami. Wszystkim, oprócz własnych dzieci. Namaste pachnie polem i kozami, jak sam twierdzi nic nie jest mu potrzebne do szczęścia. Nie umie żyć w innym świecie. Zresztą inny świat poza Matavenero nie istnieje. Sam piecze chleb, robi ser, hoduje kozy i pomidory.

-Nie będę pracował jak niewolnik, za 40 euro miesięcznie przeżyję. Ludzie są głupi, pracują po 8-9 godzin dziennie za marne grosze. To niewolnictwo. Albo tacy Rumuni czy Polacy, pracują za 5 euro za godzinę przy zbiorze winogron.
-Uważaj, co mówisz, Anna jest Polką- wtrąca się Nora ( moja przyjaciółka).
-Nie przejmuj się, ja się nie przepracowuję- odpowiadam. I dodaję w myślach: bo nie muszę, bo nie brakuje mi niczego i za 40 euro, które starczają ci na miesiąc, spędzamy dobrze piątkowy wieczór. Jesteśmy niewolnikami i burżujami.

W Matavenero mieszka sporo Niemców i Szwajcarów.  Podejrzewam, że pobierają różnego rodzaju zapomogi, bo Niemcy dbają o swoich obywateli. Jeśli ktoś przedstawi dokumenty potwierdzające, iż jest zameldowany w Hiszpanii, nie pracuje od co najmniej dwóch lat, należy mu się pomoc. Dlatego w Matavenero nie ma Polaków, są za to w Andaluzji, gdzie zbiera się oliwki i na winobraniu za 5 euro za godzinę.

Spaceruję, widzę takie okazy motyli, o których tylko czytałam w przewodnikach, wszelkiego rodzaju rusałki i małe cudo- paź królowej, chciałabym zrobić mu zdjęcie, ale jest za gorąco, nie mam siły na gonitwę. Nora daje mi lekcję z flory. Wrotycz jest dobra na nieregularne miesiączki, wywar z łopianu oczyszcza cerę z toksyn. Jaskier zwalcza brodawki.  Idziemy nad rzekę. Woda jest taka, jak w lodówce, ale mimo wszystko przyjemnie jest się schłodzić. Zmyć brud Matavenero. Zapach kóz i siana. 

Domy w wiosce przypominają lepianki, szałasy, nikt nie ma pralki, zmywarki, telewizora. Nie wiem czy ktokolwiek ma łaziankę. Potrzeby fizjologiczne załatwia się na zewnątrz. W drewnianych budkach. Budka naszych przyjaciół, nie była nawet dobrze zabudowana. Jeśli ktoś chciał, spokojnie mógł zobaczyć, co robisz. Zresztą i tak jeśli się mało je, do ubikacji chodzi się raz na trzy dni.( Ludzie mało tu jedzą, głównie sery i warzywa. ) Jak wyglądają prysznice, nie mam pojęcia, bo tam nie dotarłam. Zresztą patrząc na mieszkańców Matavenero, sądzę, że niektórzy też nie wiedzą.

-Mój syn nie mył się od dwóch tygodni, ma dziewięć lat, sam powinien wiedzieć, że trzeba się myć. Powiedziałem mu, że będzie trzeba wyczesać wszy, latem wszystkie dzieci mają wszy.

Żyjemy blisko natury, wszy, pchły, karaluchy, myszy są częścią niej.

Pierwsza noc, usiłuję zasnąć. Nie mogę, jest mi duszno, przeszkadzają mi komary, świadomość, iż wszędzie są karaluchy i  myszy.  Nikt nie powie mi, że to normalne w XXI spać z myszami w domu. Zresztą… co jest normalne? Wdech, wydech, wdech, wydech…

Słyszę jak Nora  rozmawia ze swoimi przyjaciółmi  z Matavenero.
-Brakowało mi rozmów z WAMI, na zewnątrz konwersacje są takie powierzchowne…
No tak, o czym można rozmawiać z ludźmi, którzy są niewolnikami. Którzy pracują po 8 godzin dziennie za 5 euro . Rozmowy w Matavenero są głębokie. Plany, projekty, mrzonki, zamki na piasku. 

Nie istnieje tu coś takiego jak intymność, co chwila ktoś cię odwiedza, zwłaszcza jak przyjdziesz z zewnątrz i masz jedzenie. Nagle przy śniadaniu zjawia się ktoś, w bardzo ważnej sprawie, pije z tobą kawę, je twoje  grzanki, pali twoją marihuanę. To samo przy obiedzie czy kolacji.  O poranku otwierają się drzwi, wchodzi Niemka. Histeryczny śmiech. Taki, który pojawia się gdy zbyt często się odurzasz.

- Czekałam na was- mówi do moich przyjaciół. Czekałam na was aż wreszcie przyjedziecie, codziennie tu zaglądałam czy jesteście! Proszę, dajcie mi skręta!

Niemka remontuje piwnicę. Szła po narzędzia. Nie wiem jak ludzie pracują po wypaleniu skręta, który człowieka z zewnątrz powaliłby na tydzień. Myślę, że pracują na bardzo zwolnionych obrotach. Ci , co za dużo palą, nie mają nawet ochoty na zadbanie o siebie. Nie mówię o makijażu, mówię o umyciu się, uczesaniu, wypraniu swoich ubrań.

Wdech, wydech, wdech, wydech. Nie przejmuj się, jesteś w Matavenero.





czwartek, 8 sierpnia 2013

Gorąco?

Dochodzą mnie słuchy, że jest gorąco! Gorąco jest w Polsce... Tegoroczne lato w Hiszpanii nie należy do najgorszych. Jest gorąco, ale jak narazie tylko 4 dni było ponad 40 stopni. ( Tzn. mówię o Madrycie, bo  w Sewilli skwar nie jest niczym nadzywczajnym.) Zimno też nie jest, temepratury w dzień wynoszą 34- 35 stopni. Jak wzrosną do 39-40 mówi się o fali upału, jak wynoszą 31-32 stopnie mówi się o ochłodzeniu. 

Ja bym chciała,żeby wszyscy, którzy źle mówią o Hiszpanach i oskarażają ich o chroniczne lenistwo- poczuli,czym jest UPAŁ. Wyobrazili sobie,co oznacza w temperaturze 38 stopni w cieniu praca w polu, praca na budowie, praca przy kładzeniu asfaltu. Szczególnie tego żaru tropików życzyłabym Niemcom, którzy zawsze tak głośno krzyczą jeśli mowa o Hiszpanii i udzielają swoich złotych rad w stylu " zlikwidujmy siestę", bo po co? Otóż siesta latem jest tu niezbędna. Nikogo nie ma na ulicy między 14.00 a 17.00, dlaczego? Wystarczy wyjść dwa razy w lipcu na zewnątrz w tych godzinach, żeby się przekonać na własnej skórze. Stąd zazwyczaj w sierpniu zamyka się fabryki i wszscy biorą obowiązkowy urlop. Wyszłam dziś do mojego pueblo. Część sklepów- pozamykana. Niektóre bary- pozamykane. Ludzie powyjeżdżali na plażę, nad jeziora... 

Lato, ma to do siebie, że jest gorąco. Zwłaszcza na południu Europy. Trwa trzy miesiące i mimo tego, że jest ciężkie, uwielbiam je. Uwielbiam smak sangrii, gazpacho, fiesty w miasteczku, bary na plaży i słońce. Trzeba czerpać z niego energię na kolejnych 9 miesięcy. A zatem, nie narzekajcie na upały, bo potem przyjdzie zima. Na koniec kilka wskazówek dla cierpiących na gorąco. Hiszpanie wiedzą coś na ten temat.

1. Wietrzyć mieszkanie w nocy,  najpóźniej o 11.00 pozmaykać okna i pozasłaniać żaluzje. 
2. Włączyć wiatraki jeśli jest bardzo gorąco lub jeśli ktoś ma-  klimatyzację. 
3. Klimatyzacji - używać rozsądnie, nie nastawiać na 19 stopni, jak za oknem jest 35... Choroba gardła-murowana. Lepiej nie włączać klimatyzacji w nocy- wysusza spojówki i gardło!
4.Otworzyć okna jak zajdzie słońce i znowu wietrzyć.
5. Nie wychodzić na ulicę, jeśli się nie MUSI, w godzinach kiedy słońce jest wysoko ( 12.00-17.00).
6. Nie uprawiać sportu w tychże godzinach na świeżym powietrzu! Z wyjątkiem pływania!
7. Pić minimum 2 litry wody dziennie.
8. Jeść lekkie posiłki, warzywa, owoce, lekkie zupy, ryby, na pewno nie pół kilo mięcha i do tego ziemniaki. Ani fasolki po bretońsku ani krupnika. ;) 
9. Brać chłodny prysznic dla obniżenia temperatury ciała!

Dobre rady dobrymi latami, a co ja widziałam w zeszłym roku w Polsce w lipcu, kiedy było gorąco? Godzina 15.00 w cieniu 34 stopnie, a emeryci na rynku robią zakupy... 
Miłego lata życzę! 


czwartek, 1 sierpnia 2013

brakuje mi Ciebie Andaluzjo!

Czasem w życiu jest lepiej, czasem gorzej, prawda stara jak świat. Spodziewałam się w tym roku beznadziejnego lata i żadnych wakacji, a tymczasem, mimo wszystko, udało nam się polecieć do Florencji, odwiedzić Polskę. 

Dopiero co rozpakowałam walizki, a już miałam propozycję wyjazdu do Andaluzji. Przypadek, bo koleżanka definitywnie rozstała się z chłopakiem, a szkoda, żeby wynajęty apartament się zmarnował. I się nie zmarnował, bo pojechałyśmy. Pojechałyśmy do Barbate ( prowincja Cádiz – Kadyks). Jeśli miałabym komuś polecić miejsce na wakacje w Hiszpanii, to oprócz Kanarów, w pierwszej kolejności poleciłabym właśnie Kadyks. 

Po pierwsze nie jest gorąco, temperatury oscylują w okolicy 29-31 stopni w dzień, w nocy 20 stopni. Śpi się dobrze, nie potrzeba klimatyzacji, ani wentylatora. Po drugie jest tanio, mam na myśli jedzenie, wyjścia na drinki, dyskoteki. Trochę droższe jest wynajęcie mieszkania czy hotelu, ale dużo też zależy od tego,  czy wynajmiemy lokum pół roku wcześniej, czy na miesiąc przed wyjazdem. 

Plaże są czyste, piasek drobniusieńki, woda w wielu miejscach krystaliczna, ale stosunkowo zimna! To nie Morze Śródziemne, a Atlantyk. Właściwie trochę mieszanka obu wód, ale generalnie jest zimno. Miejsca te słyną też z doskonałych warunków dla surferów, bo ciągle wieją wiatry, szczególnie sławna jest - Tarifa. Jednak nic nie "przebije" ludzi, którzy zamieszkują ten region. Muszę przyznać, że uwielbiam Andaluzję, żyją tam ci stereotypowi Hiszpanie, stamtąd wywodzi się corrida, flamenco, niezachodzące słońce. 



Ludzie są otwarci, bardzo otwarci, zupełnie nie mają nic wspólnego ze „smutasami” z północy, ani z „drętwymi”  mieszkańcami Kastylii. Pierwszy obrazek jaki zobaczyłyśmy, to facet jeżdżący na rowerze z kulami pod pachą. Jeśli nie mogę chodzić, to mogę jeździć na rowerze? W Andaluzji tak, tam wszystko jest możliwe... Potem ujrzałyśmy starszą kobietę, która wchodziła do baru, w jednej ręce trzymając pięciolitrowy kanister z wodą, a w drugiej strzelbę… Ciekawy był też pan grający na plaży na flecie i młodzi ludzie, którzy, aby nie wnosić zakupów na pierwsze piętro skonstruowali rodzaj dźwigu, wciągali siatki na sznurze. Jeśli, coś ktoś wymyślił z lenistwa, zapewne był to Andaluzyjczyk.  Wiecie, że mop został wymyślony właśnie w Hiszpanii?

Poza tym cudownie jest przebywać z osobami, którym uśmiech nie schodzi z twarzy, tam naprawdę każdy wydaje się być zadowolony. Wszędzie słychać podśpiewujących ludzi, wieczorem widziałam niektórych z gitarami. Mężczyźni są bardzo śmiali, lubią zaczepiać kobiety, ale nie są bezczelni. I co zwróciło naszą, babską uwagę, mają piękne oczy… W ogóle są bardzo przystojni!

Codziennie budziła nas grupka wesołych robotników i bezrobotników. Pracowali albo siedzieli, pili piwo, głośno gadali, śpiewali, jeden co chwila klaskał i tańczył. Tak mijał im dzień. Niektórzy przynosili sobie leżaczki i w cieniu zamulali się piwkiem. Potem szli na obiad, po południu wracali.


-Con alegria! ( z radością) - krzyczał najweselszy z nich. Widać było, że wszyscy na niego czekają, bo jak przychodził, witali go okrzykami. Komik Barbate, lokalny opowiadacz, bajok,  mitoman.  Miałyśmy ochotę ich pozabijać, bo zaczynali swoje śpiewy od 10.00, a my kładłyśmy się spać nad ranem.  A teraz brakuje mi tych uśmiechniętych gąb. Brakuje mi Ciebie Andaluzjo! 


piątek, 12 lipca 2013

"pozytywne myślenie"

Kto z nas nie narzekał na swoje życie, bo to mi nie pasuje, bo tamto? Bo za mało zarabiam, bo za dużo się uczę, bo boli mnie dupa, ręka i noga. Bo nie pracuję, a mógłbym, bo mam za mało czasu, bo mam za dużo czasu. Bo żyję w złym kraju, bo politycy nas okradają?

Polacy mogliby dostać Nagrodę Nobla jeśli chodzi o narzekanie, przysięgam, że wielu moich hiszpańskich przyjaciół ma dużo gorzej niż wielu polskich i tak nie marudzą. I nie jest to kwestia słońca, bo np. tegoroczna zima i wiosna były obrzydliwe w Madrycie. Bez słońca. Bez nadziei. Beznadziejnie.

I sama narzekałam na kilka spraw... I teraz mogłabym naprawdę ponarzekać, bo mam dużo więcej powodów. Spaliła się firma Enrique. Jako, że jedyny z nas pracuje, przyjęłam tę wiadomość z przerażeniem. Ostatnie tygodnie były dla nas stresujące i męczące. Jeśli ktoś ma wyobraźnię, może się domyślić, że utrata pracy tutaj, to równie dobrze może oznaczać 2 lata niepracowania. Może oznaczać cokolwiek. Cokolwiek raczej złego niż dobrego.

Miesiąc temu czytałam bardzo ciekawy felieton hiszpańskiego dziennikarza, który mówi: nie szukaj pracy, to bez sensu. To nie te czasy, gdy pracy nie brakowało, teraz zyskasz jedynie poczucie, że tracisz czas szukając, poczucie, że skoro nikt do ciebie nie dzwoni, jesteś nic nie wart. Nie kupuj mieszkania- mówi felietonista. Będziesz się martwił czy dasz radę spłacić kredyt, czy nie wyrzucą cię z pracy, czy nie odbiorą mieszkania. Wynajmij- zyskasz poczucie wolności. Nie szukaj pracy, to bez sensu, pomyśl co wychodzi ci dobrze i zacznij to robić. Poszukaj innych dróg i możliwości. Zapomnij o stabilności o rutynie, o wstawaniu od poniedziałku do piątku.

Myślałam, że dziennikarz trochę bredzi, zresztą pisze to ktoś, komu zajęcia nie brakuje, ani pieniędzy. Udziela dobrych rad innym, sfrustrowanym, zdesperowanym, zmęczonym… Teraz wiem, że jednak miał sporo racji. Czasy się zmieniły, trzeba się do tego dostosować, problem w tym, iż nie wszyscy potrafią. Nie każdy ma talent, z którego może zrobić użytek. Sama znam mnóstwo ludzi z wykształceniem ledwo podstawowym… co nie oznacza, że brak im jakiś talentów, ale myślę, iż trudniej im być kreatywnym.


Czasy są ciężkie, dziwnie się żyje w tej Hiszpanii, trochę balansując, trochę tańcząc. Ostatnie tygodnie czegoś mnie nauczyły, mnie i Enrique. Nic nie jest dane nam na wieczność. Ani praca, ani udany związek, ani talent, ani beztroska. Enrique spokorniał, pracy na szczęście nie stracił, ale na razie będzie zarabiał mniej. A ja się trochę przebudziłam z letargu, myślę o tym, co napisał felietonista: pomyśl, co wychodzi ci dobrze i zacznij to robić. I najważniejsze: nie poddawaj się marazmowi i frustracji. 

wtorek, 4 czerwca 2013

Dekompresja

Zaczyna się czerwiec, wreszcie zrobiło się odrobinę cieplej. Na zachodzie bez zmian, powiedziałabym. Hiszpania boryka się ze swoimi ogromnymi problemami i każdy z osobna, ze swoimi małymi lub większymi. Wizyta w Polsce, jak zawsze, pozwala mi spojrzeć na moją rzeczywistość z innej perspektywy. Na kraj, w którym mieszkam obecnie, na ludzi, z którymi mam do czynienia i na samą siebie. 
I co? I nie chce mi się publicznie wyciągać żadnych wniosków, bo są przygnębiające. Zaczyna się czerwiec, czas czerpać energię ze słońca i uciec do swoich małych światów. I zrealizować coś, co się obiecało samej sobie. 


Dekompresja

-Co robimy?- pada nieśmiertelne pytanie.
- Idziemy do Deko. Jest koncert.
-Do Deko czy pod Deko?
Umawiają się jak zwykle pod sklepem o wdzięcznej nazwie ze świata fauny i flory. Jest środek zimy, wieczór, na zewnątrz – 10˚C. Dużo śniegu, skrzypi pod nogami odzianymi w glany. Glany mają wszyscy oprócz niej. Woli kozaki na obcasie, choć wie, że za chwilę nogi zaczną kostnieć, przymarzać niemalże do powierzchni chodnika. Najważniejsze to trzymać klasę. Taka jest jej dewiza, zawsze się tego trzyma. Wybór wiktu wieczornego nie okazuje się trudny. Prażynki, Keleris i V.I.P. Piwo marki piwo, nazwa wprost nieproporcjonalna do gatunku. Za gorzkie, nawet jak na piwo, za mocne, o wyraźnym posmaku spirytusu, a jednak ma swoją zaletę, oprócz tego, że tanie, smakuje koncertami. Właśnie przed koncertami pili to piwo. Przed albo „pod” koncertami. Nie zawsze dało się wejść do klubu i posłuchać muzyki. Nie było pieniędzy. A „pod” koncertem było niejednokrotnie ciekawiej niż na koncercie. Ludzie uciekający przed upierdliwą strażą miejską lub policją, która doskonale wiedziała, iż każdy kto wystaje w tym miejscu, coś spożywa. Ludzie stali sobie kulturalnie, pili, gadali, policja nie dawała spokoju. Zamiast zająć się poważnymi przestępstwami, postanowiła uprzykrzyć życie licealistom i studentom. Policja podjeżdżała pod samo miejsce koncertu, nie chciało im się wyjść z samochodu i pójść pod sklep albo za sklep, choć zdarzało się, że i stamtąd przeganiała rozkoszujących się weekendem ludzi. Tego styczniowego wieczoru nawet policji nic się nie chciało.
-Chyba nie będziemy stali pod „Stonogą”? Jest zimno jak cholera. Chociaż może wypijemy jedno piwko i wejdziemy do środka.
-Racja, zimno. Zobaczymy.
Zaczęło się od Kelerisa, choć mróz, wszystkim było coraz cieplej. Z dwóch osób, zrobiła się całkiem spora grupka. Sami mężczyźni i ona. Najlepsze towarzystwo. Zawsze znalazł się jakiś adorator, ktoś, kto powiedział, coś miłego. Tego wieczoru swoją rozmowę skoncentrowała na oziębłości jednego ze swoich "kochanków". Zaraz znalazł się „pocieszyciel.” Okazało się nawet, iż pocieszyciel jest studentem psychologii. Zaczął wszystko logicznie argumentować, wyjaśniać, tłumaczyć.
-Ten facet jest nienormalny, do tego ma poważny problem, jak może nie podobać mu się kobieta taka jak ty?
Słuchała tych bzdur, z nieukrywaną przyjemnością. W tym momencie nie wiedziała jeszcze, że ów nienormalny facet okazał się całkiem normalny. Znalazł sobie inną kobietę, więc o starą przestał dbać i typowo bał się powiedzieć prawdy, zmanipulował w ten sposób sytuację, żeby ona poczuła się jeszcze winna oraz nieatrakcyjna. Dzięki takim osobom jak psycholog i wielu innym, szybko wróciła do równowagi. Mróz był coraz większy, ale nikt już nawet nie zwracał na to uwagi. Rozmowy toczyły się swobodnie, wino piło się podając butelkę z ręki do ręki, niczym w hipisowskiej komunie.
Wino za 5zł o mocnym smaku wiśniowym. Mocnym smaku, wyraźnym wiśniowym zapachu. Aromat, który dodają do tego trunku, niczym nie różni się od tego, który dodaje się do odświeżaczy powietrza, kibli, płynu do podłogi…


Niejednokrotnie impreza spod sklepu przenosiła się na „barierki”. Pomiędzy spożywczakiem, a klubem znajdowały się tory tramwajowe. Żeby nie iść na około, trzeba było przeskoczyć przez barierki, za to też policja karała, ale rzadko udawało im się kogoś złapać. Ten, kto przeskakuje barierki, może też szybko biegać. Swoją drogą jak dziwne jest zachowanie policji, która uwielbia zwracać uwagę na pierdoły, ukarać mandatem za przechodzenie w niedozwolonym miejscu, a gdy dzieje się coś naprawdę niebezpiecznego, sama się boi i przestaje być taka harda.  Barierki służyły za stół. Stawiało się na nich piwo, opierało się na nich znużone całym tygodniem cielsko. Niejedni, bardziej zmęczeni, rzygali przez barierki. Było to dość niebezpieczne. Zawsze mógł podjechać tramwaj, zakończyć imprezę na zawsze....

c.d.n. 
albo nie nastąpi :-)

środa, 15 maja 2013

Hiszpania do zwiedzania

Tęsknię za swoim blogiem, ale nie mam ostatnio chęci na pisanie, jeśli ktoś to czyta, to odniesie słuszne wrażenie, że tak mogła powiedzieć tylko kobieta. 

W maju postanowiłam zrobić sobie przerwę. Więcej mnie nie ma niż jestem w domu. W tym miesiącu częściej pakuję walizki niż siedzę przed komputerem i poświęcam sporo czasu na sport. Sport i gotowanie... Oglądam też hiszpańską wersję MasterChefa, którą jestem zachwycona. Nie tyle programem, co kuchnią. Uwielbiam sztukę kulinarną, zamarzył mi się nawet kurs w jednej z profesjonalnych szkół gotowania w Madrycie.Sama się sobie dziwię, bo kuchni nie opuszczam od niedzieli do piątku, ale nauczyć się nowych rzeczy od najlepszych specjalistów w tej dziedzinie, ach tak! Przydałoby mi się podszkolić, zwłaszcza jeśli chodzi o ryby. Apropos ryb, na początku miesiąca byliśmy w Asturii. Zjadłam chyba najlepszą rybę w swoim życiu. Salmonete- po polsku- barwena. Ryba po prostu usmażona na grillu, w całości, z dodatkiem odrobiny soli. Boski smak. Cena w restauarcji mniej boska. 

I Asturia. Zakochałam się w tym regionie. Zielono, góry, łąki, ocean. Hiszpania do podróżowania jest cudowna, piękne miejsca, mili ludzie, wspaniałe jedzenie. Zawsze wracam z  takiej wycieczki szczęśliwa, że jednak tu mieszkam i mogę to wszystko zobaczyć, poznać, poczuć, szczęśliwa, dopóki nie włączę telewizora i nie poslucham wiadomości. Dopóki nie pójdę do baru i nie wsłucham się w dialogi. Hiszpania do podróżowania jest cudowna. 


Llanes- Asturias


Picos de Europa


Potes


Playa de Vega 




niedziela, 28 kwietnia 2013

loteria


Od dwóch lat słyszę, że hiszpański rząd wie, co robi i ma plan jak wyjść z kryzysu. Dziś też to słyszałam. Myślę, że nie tylko jest źle, ale dużo gorzej niż w 2011. Przynajmniej pod względem bezrobocia.  Kolejny rekord wyniósł 27 %, zbliżamy się do 30%. Czysta statystka, dla wielu - realia.
Nadzieję się ma, ale coraz mniejszą, coraz mniej  też chce się cokolwiek robić, bo łatwiej jest wygrać na loterii niż znaleźć pracę, jutro idę kupić losy.

6 milionów zarejstrowanych bezrobotnych 

wtorek, 23 kwietnia 2013

Dzień Książki


23 kwietnia czyli Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich. W Hiszpanii obdarowuje się w tym dniu kobiety- różą. Szczegółowo opisałam tę tradycję w zeszłym roku. I odsyłam wszystkich zainteresowanych na starego bloga-  http://annakoronowskakorona.bloog.pl/id,331043254,title,o-ksiazkach-i-rozach,index.html .

Zdarza mi się przeglądać różne blogi poświęcone literaturze, recenzujące książki i zastanawiam się jak się niektórym udaje czytać 8 książek miesięcznie. Może na studiach, to i owszem, to i nawet więcej się czytało, ale teraz? Jeśli ktoś nie zajmuje się profesjonalnie literaturą, jak znajduje na to czas? Samej mi czasu nie brakuje, ale nie czytam tak dużo, bo mam jeszcze inne rzeczy, które mnie pasjonują.  I inne, które w ogóle mnie nie pasjonują, ale muszą zostać zrobione.

Okazuje się, że książki, które są recenzowane niejednokrotnie nie nazwałabym nawet literaturą. Jakieś romansidła, książki niczym filmy z Bollywood. Oczywiście są blogi na dobrym poziomie, gdzie recenzuje się ambitne pozycje, ale stanowią one mniejszość.  Jednakże zawsze uważałam, że lepiej czytać szmirę niż nic. A zatem, czytajmy, czytajmy cokolwiek, ale czytajmy! 

Jeśli miałabym komuś odradzić jakąś lekturą, którą czytałam ostatnio, to reportaże Góreckiego „Planeta Kakukaz”, niby ciekawe rzeczy opisuje, ale w sposób, który jest bardzo ciężkostrawny. Z książki nie zapamiętałam nic. Jedynie to, że Kozacy piją trzy strzemienne.

Jeżeli miałabym coś polecić, to na pewno czeską autorkę Petrę Hůlovą. Zarówno „Czas czerwonych gór” jak i najnowsza „Stacja Tajga”. Opisuje losy skrajnie różnych ludzi, zawsze jej książki pozostawiają we mnie konkluzję- jakiekolwiek miałbyś życie, to twoje życie, właśnie dlatego jest niepowtarzalne, bo jest twoje. Brzmi to jak cytat z Cohelo, ale nie. Hůlova jest na zupełnie innym poziomie.

Poza tym jeśli ktoś chce powspominać czasy nastolatków tzw. wczesną młodość, na pewno spodoba mu się Mircea Cărtărescu  i jego „Travesti”. Bardzo erotyczna książka, choć praktycznie nie pada tam słowo seks czy nazwy poniektórych części ciała. Książka nie tyle ciekawa, co „klimatyczna”.

Dla tych , co lubią pośmiać się z samych siebie  – Sylwia Chutnik „Kieszonkowy atlas kobiet”.  Każdy znajdzie tam kawałek polskiej rzeczywistości, podany przez autorkę na eleganckim talerzu, bo największym atutem tej książki jest soczysty, dosadny język. Język świadczący o doskonałym zmyśle obserwacji i bardzo dobrym słuchu.

I na koniec Michel Faber „Szkarłatny płatek i biały”. Tym razem pisarz porywa nas w podróż po XIX w. Londynie. Prowadzi obskurnymi ulicami, pełnymi żebraków, dziwek i łajna. Gdy już zmęczy nas ta wycieczka, znajdujemy się w wytwornych pałacach, na bankietach, przy stole najbogatszych ludzi. Przez cały czas towarzyszy nam zmysłowa prostytutka i jej kochanek- jeden z najbardziej wpływowych ludzi w mieście. Na pewno nikt nie będzie się z nimi nudził. Od książki nie można się oderwać, więc jeśli ktoś ma coś do zrobienia, niech nie zaczyna. Książka jest jak narkotyk.

Życzę wszystkim samych narkotycznych lektur! 

poniedziałek, 22 kwietnia 2013

wesele w Hiszpanii


W sobotę byłam na ślubie. Ślub cywilny. Dziwny ślub, bo panna młoda postanowiła nie robić wesela, gdyż nie stać ją na celebrację marzeń, tzn. karoce i chóry. Pan młody natomiast chętnie zrobiłby wesele, choćby skromne.  Po odczytaniu formułki, goście jednak nie rozeszli się do domu, a poszli do baru, lepsze wino niż nic.

Jak łatwo i szybko można wstąpić w związek małżeński, a jak trudno potem żyć ze sobą-pomyślałam. Pomyślałam też , że często im huczniejsze wesele, tym szybszy rozwód. Także może skromny ślub przyniesie im szczęście.

Jak wyglądają tradycyjne  uroczystości weselne w Hiszpanii?

Przede wszystkim wydają się skromniejsze niż w Polsce. Goście zaczynają od lampki szampana, wina i skromnego poczęstunku. Potem kolacja. Często podaje się owoce morza, co kilku moich znajomych Hiszpanów skrytykowało, bo np. nie wszyscy lubią homary. Drugie danie, to najczęściej coś mięsnego. Deser, kawa i koniec jedzenia. Nie ma siedzenia przy stołach, ani „idziemy na jednego”. Po posiłku pije się to, co zawsze czyli drinki. Co, kto lubi. A czy są one wliczone w cenę wesela, zależy już od organizatorów.  Czasem bar jest „libre” tzn. że za wszystko jest zapłacone, a czasem za drinki trzeba płacić. Albo płaci się od któregoś wzwyż.



Poza tym tańce, innych zabaw, takich jak przykładowo- „oczepiny” - nie ma. Jedyną tradycją, jaką zauważyłam jest zdjęcie panu młodemu majtek i pocięcie ich na drobne strzępy. To samo robi się z podwiązką panny młodej. Hiszpańskie wesele w porównaniu z polskim, może wydać się skromne. Stoły nie uginają się pod jedzeniem, ludzie nie śpią pod nimi, ani na nich. Żeby się tak upić jak na polskim weselu, trzeba by się bardzo postarać. Co nie znaczy, że ludzie bawią się źle. Smutno nie jest, na pewno nie. I nie wyrzuca się jedzenia. Co ciekawe, nie ma zwyczaju zapraszania kogoś na ślub, na sam ślub, a na wesele nie. Chyba, że ktoś wesela nie robi, tak jak miało to miejsce w sobotę. Jeśli ktoś cię zaprasza, to na wszystko. Na całą imprezę. Prezentów się nie daje, państwo młodzi czekają na podarunki w postaci kopert. Od przyjaciół można się spodziewać od 200euro od osoby, zatem jak przychodzi się w parze, trzeba ze 400 euro naszykować.  Ile daje rodzina, nie mam pojęcia.

Nie ma „obowiązku” przychodzenia z kimś na wesele. Nikt też na siłę nie szuka przed zaślubinami partnera do imprezy.  I nikt z tego powodu, że przyszedł sam, nie poczuje się odrzucony, ani smutny. Tak jak nieraz podkreślałam, Hiszpanie są mistrzami fiest i nikomu nie pozwolą, żeby czuł się samotny i smutny,  zresztą kolejne kieliszki wina zrobią swoje…

W Hiszpanii "lepsze" od wesel są wieczory panieńskie i kawalerskie, które bardzo hucznie się obchodzi, ale o tym napiszę innym razem.


W czerwcu czeka mnie wesele Hiszpana z Włoszką, na które jedziemy do Toskanii. Lecimy całą paczką i nie możemy się już doczekać, aby tym razem poznać tajniki włoskich wesel.  

czwartek, 18 kwietnia 2013

lato w kwietniu i rowerowe przyjemności


W tym tygodniu przyszło do Hiszpanii małe lato, zrobiło się nienormalnie gorąco, jak na kwiecień. Już jutro wszystko ma wrócić do normy, jednakże przyjemnie było poczuć na twarzy ciepłe powietrze i poopalać się przez chwilę.

Wzięłam swój rower na dłuższy spacer, nie taki jak zimą, z przymusu, ale z przyjemnością. Odwiedziłam swoje stare ścieżki, których tak bardzo mi brakowało.  Drogi koło rzeki, rozstaje dróg z krzyżem, pola ze zbożem. Moje miejsca, gdzie czuję się u siebie. Ci, którzy jeżdżą rowerem ,wiedzą jaka to mała-duża przyjemność, wziąć go ze sobą na przejażdżkę, a właściwie pozwolić by on cię zabrał. Może gdybym mieszkała w większym mieście lub była wśród starych przyjaciół, nie przywiązywałabym do tych wycieczek tak dużej uwagi.

W Aranjuez,50-tys. miasteczku nie ma za wiele rzeczy do roboty. Zimą można tu zdechnąć z nudów. Najlepsze, co tu mamy, to piękne ogrody, które niestety bardzo rzadko odwiedzam, bo nie można tam wjeżdżać rowerem, mamy też- pola oraz łąki. Zaledwie 5 minut od domu  znajduje się stadnina koni, a potem już pola, wiejskie drogi, wzgórza.  Nie uświadczysz tu kina, teatru, centrum handlowego, tego wszystkiego, do czego byłam przyzwyczajona od dziecka, mieszkając w dużym mieście. Nie mam też zbyt wielu znajomych, żeby wyjść na kawę czy pójść na spacer. Większość czasu spędzam sama ze sobą i na całe szczęście znów mogę jechać nad rzekę, posiedzieć na łące, pogonić dzikie króliki, posłuchać ptaków, które śpiewają teraz jak opętane.

Wiosna, wreszcie wiosna, ten krótki czas, gdy już mniej leje, a jeszcze nie grzeje. Łąki są krwisto zielone, a nie pożółkłe i wyschnięte na wiór. Można usłyszeć świerszcze, bo cykady wciąż czekają na upalne dni. Można dokonać ciekawych odkryć przyrodniczych, wczoraj widziałam pierwszy raz w życiu, dzikiego storczyka-  coś przepięknego.  Znaleźliśmy też z Enrique maleńkiego żółwia. Chyba ktoś na niego wdepnął lub przejechał po nim rowerem, żółw był w kiepskim stanie. Postanowiliśmy wziąć go do domu, został umyty, umieszczony w naczyniu z wodą i wysepką zrobioną z talerzyka, niestety nie przeżył nocy, dziś pochowałam go w donicy na patio. Szkoda, bo zdążyliśmy go polubić.

Zastanawiałam się, co ciekawego dzieje się w Hiszpanii, żeby to skomentować, ale niczego nie chce mi się komentować. Właśnie oprócz spraw wiosenno- przyrodniczych, które bardziej mnie w tej chwili interesują niż np. proces sądowy słynnej piosenkarki oskarżonej o pranie brudnych pieniędzy. Nie chce mi się też pisać o sprawach starych pod tytułem bezrobocie czy kryzys. Dlatego, jeśli ktoś czyta tego bloga, to musi zrozumieć, że piszę rzadko, bo nie lubię się powtarzać oraz mówić wtedy, gdy nie mam niczego do powiedzenia. Wolę spędzać te krótkie miesiące wiosenne-inaczej niż, wpatrując się w ekran komputera.

środa, 17 kwietnia 2013

krem z soczewicy

Zrobiło się ciepło, zatem to ostatni dzwonek na tego typu potrawy. W roli głównej soczewica, z dodatkiem innych warzyw i zmiksowana na gęsty krem. 

Składniki: ( na 4 porcje)
-szklanka soczewicy
-2 ząbki czosnku
-1 cebula
-1 papryka czerwona
-puszka pomidorów
-2 marchewki
- ok. 4 cm. korzeń imbiru
-kostka rosołowa



Czosnek, cebulę kroimy, podsmażamy. Paprykę, marchewkę szatkujemy, dodajemy do cebuli, kroimy imbir, również wrzucamy do całości. Smażymy ok. 20 minut. Do garnka dodajemy wszystkie składniki i soczewicę, zalewamy ok 1 l. bulionu, gotujemy aż soczewica zmięknie. Całość miksujemy, doprawiamy pieprzem,solą, ostrą papryką. Smacznego!





czwartek, 11 kwietnia 2013

Gdzie ja żyję? Uff, na szczęście w Hiszpanii


Moja rodzina zostawiła mi różnego rodzaju polskie gazety i czasopisma. Co mi się rzuciło w oczy? Terlikowski. Przeczytałam sobie wywiad z jego żoną. Zrobiło mi się żal tej kobiety, ale mówię to bez ironii, zrobiło mi się jej żal, tak po ludzku. Kobieta współczuje kobiecie. Może gdyby pani Małgorzata spotkała na swojej drodze innego mężczyznę, dziś byłaby wolną kobietą. Może szczęśliwszą? Tego nie wiem, ale wolną na pewno. W sensie psychicznym wolną, nie matrymonialnym.

W wywiadzie sama przyznaje, że nie chce więcej dzieci. ( Ma ich czwórkę.) Nie chce, ale namawia ją mąż. Kochający tatuś i przykładny mąż, który przecież częściej w domu „bywa” niż „mieszka”, bo przecież ktoś na liczną rodzinę musi zarobić. Natomiast pani Małgosia musi się tą czwórką zająć, nie wyobrażam sobie nawet, ile kobieta ma roboty. Nie o pani Małgorzacie chcę pisać, która swoją drogą wydała mi się bardziej normalna, niż mogłabym się tego spodziewać po żonie Terlikowskiego, ale o Hiszpanii…

Muszę przyznać, że kocham ten kraj. Oddycha się tu świeżym powietrzem, nie ma tylu świrów religijnych. Katoli, obrońców płodów, plemników i komórek jajowych. Oczywiście istnieją organizacje „prorodzinne”, obrońcy życia i zygoty, ale nie ma tego swądu, co w Polsce. Człowiek nie czuje się tym zmęczony. Nie poświęca się tym tematom tyle uwagi. Ludzie nie mają zwyczaju wpieprzać się innym w życie, pouczać, nawracać, nawet świadkowie Jehowi, którzy często do mnie dzwonią, nie są tacy upierdliwi. Większości  nie obchodzi, kto i dlaczego zrobił sobie skrobankę. Czy dziecko jest z „in vitro” czy z poczęcia naturalnego. Czy kobieta śpi z kobietą czy z mężczyzną. Aborcja jest legalna, in vitro w dużym stopniu refundowane przez państwo, a tabletki „dzień po” można dostać bez recepty.

Dziś przeczytałam błyskotliwą wypowiedź pana Terlikowskiego; „Troje dzieci w lodówce, to skandal. 60 tysięcy w ciekłym azocie, to postęp i spełnianie marzeń.”  Człowiekowi szczęka opada jak tego słucha, ja rozumiem, że jest wolność słowa i każdy może mówić, co chce, ale rany boskie, Polsko, zdejmij tego pana z anteny! Dobrze, iż nie muszę już mówić: Gdzie ja żyję? Bo żyję w dość normalnym kraju. Nie muszę też wysłuchiwać innych sensacji. Nie mam tu także tylu deliberacji na temat  gejów i lesbijek.  Mają swoje prawa, swoje życie i nikt się do tego nie miesza, ani nie komentuje. Nikogo to nie obchodzi. Ludzie mają swoje sprawy i swoje problemy. Brak pracy, hipoteki, kredyty, widać w Polsce poważniejszych problemów nie ma, bo od mojej wyprowadzki z kraju mijają dwa lata, a ja wciąż słyszę o tym samym.