Wsiadam do pociągu, biegnę, żeby zdążyć na stację, udało
się, uff. Dzień jak co dzień, w powietrzu czuć wiosnę, kwitną już wiśnie i
migdałowce. Jadę do pracy, przysypiam przytulona do szyby. Myślę o rzeczach,
które mam do zrobienia. Zadzwonić do lekarza, umówić się na cytologię. Napisać
do Debo, bo dawno do niej nie pisałam, kupić szpinak i jogurt. No właśnie, co
będziemy jeść dzisiaj na kolację?
Chociaż jest 7 rano już to analizuję, rybę czy kurczaka? O nie,
zapomniałam rozmrozić chleb. Jak wrócę
muszę też zrobić pranie i wstąpić po żarówkę. Dlaczego zawsze ja muszę
wymieniać te pieprzone żarówki? Lepiej pomyślę o czymś milszym, np. o
weekendzie majowym, który się powoli zbliża. Pojedziemy na północ czy może do
Andaluzji? Wolę na północ, to już taka majowa tradycja. Boże, jaka jestem
śpiąca. Nienawidzę rano wstawać, robi mi się niedobrze. Mdli mnie o tej
godzinie. Wlecze się ten pociąg, za chwilę będziemy na Atochy. Jest 7.37.
11 marca 2004 w tzw. cercanias czyli kolejce podmiejskiej w
Madrycie, na skutek zamachów terrorystycznych życie straciły 192 osoby, 1858
zostało rannych.
Nie wiedziałam wtedy, że będę w Hiszpanii i że będę jeździć
tymi pociągami, przynajmniej od czasu do czasu. Tak jak jeździ codziennie
tysiące osób, do szkoły, do pracy, przypadkiem, celowo. Tym pociągiem mógł jechać każdy. Bomby
wybuchły między godziną 7.37 a 7.39 w momencie kiedy w kolejce znajduje się
najwięcej ludzi, bo każdy się gdzieś śpieszy o tej godzinie.
Wyobrażam sobie, że wsiadam do tego pociągu i już z niego
nie wychodzę, niczego się nie spodziewając i nie myśląc o niczym specjalnym.
Dzień jak co dzień. W powietrzu czuć wiosnę, kwitną już wiśnie i migdałowce.