niedziela, 8 grudnia 2013

Tańcząc ze śmiercią

Patrzę na kartkę w kalendarzu. Nie ma odwrotu, rok pomału się kończy. Udzielam mu swojego błogosławieństwa, niech idzie już w cholerę. Chcę o nim raczej zapomnieć niż go zapamiętać.

Napisałam te zdania już jakiś czas temu i wciąż otwierałam plik, patrzyłam na te słowa, modliłam się do nich, myślałam, co by właściwie napisać. To takie banalne mówić o sobie w kategoriach, jak mi było źle, bo zdarzyło się tyle negatywnych rzeczy w tym pieprzonym roku. I tak naprawdę kogo, poza paroma bliskimi osobami, to obchodzi? Zawsze wszystko było dla mnie biało-czarne, oczywiste. Mogłabym podzielić się zatem swoimi przemyśleniami i wysnuć mądre wnioski. Tak, Drodzy Państwo, wszystko ma sens, swój cel, rzecz X dzieje się, bo rzecz Y. Nie. W tym roku nauczyłam się, że pewnikiem jest tylko śmierć. Możemy sobie planować miliony rzeczy i mieć nadzieję na kolejne miliony rzeczy, a to czy tak będzie nie zależy TYLKO od nas. Coś, gdzieś śmieje się z nas i zapewne śmieje się teraz ze mnie, że tak późno na to wpadłam. Niewątpliwie 2013 nauczył mnie pokory oraz tego, iż nic nie jest dane nam na zawsze. Nawet talent można w końcu zmarnować.  Miało nie być o mnie, więc nie będzie. Choć to niemożliwe, bo wszyscy, co piszą, piszą o sobie, jeśli ktoś się do tego nie przyznaje, jest albo dziennikarzem, albo hipokrytą.

Wybraliśmy się dziś do Madrytu do teatru, pokłóceni, w złym humorze. Maleńki kameralny teatr, na pięćdziesiąt osób, wtapiający się w witryny sklepów, ciemny, ponury, ale pachnący świecami. Na scenie żadnej dekoracji, paskudne, czarne ściany i pięciu znakomitych aktorów. Rozpoczynają swój dialog, każdy z nich reprezentuje inny typ człowieka. T. pewny siebie, wulgarny, krytykuje wszystkich i wszystko. M. jego zupełne przeciwieństwo, pierdoła i safanduła, ale za to ma ogromną wiedzę, taką, która do niczego się w życiu nie przydaje, zna się na geologii, literaturze i malarstwie. K. kobieta sukcesu, wie, czego chce, ma jasno postawione cele, swoją ciężką pracą wiele osiągnęła, jest antypatyczna, egoistyczna. I wreszcie N. słodka idiotka, istota żyjąca z głową w chmurach, boi się zejść na Ziemię, bo lepiej zamknąć się w świecie marzeń. I na końcu Śmierć, starszy Pan, nie Pani, która przyszła, żeby kogoś zabrać. 

Każda z czterech postaci rozpoczyna swoją spowiedź, argumentując dlaczego to ona powinna jeszcze żyć. Jak się okazuje w chwili spotkania ze Śmiercią każdy okazuje się tak samo śmieszny i żałosny.  Zarówno safanduła, jak słodka idiotka, a także osoby, które wydawały się być tak pewne siebie. Motyw tańca śmierci, do którego odwołuje się zresztą tytuł sztuki „Baile de los huesos” ( Taniec kości) jest stary jak świat, warto sobie  o tym przypomnieć, bo wydaje się nam- ludziom, że jesteśmy tacy ważni, wyjątkowi i jedyni w swoim rodzaju. Wydaje nam się, że nawet będziemy w stanie negocjować z Fortuną albo z samą Śmiercią. W chwili, gdy ona przychodzi, nasze życie jest po prostu komedią.  

W tym roku zadawałam sobie dużo trudnych pytań, ale głównie zaczynały się od słów: dlaczego ja? Zadawałam i wciąż sobie zadaję pytanie dotyczące śmierci, która wydaje mi się niesprawiedliwą. Zadawałam sobie pytanie: dlaczego i po co? Czemu musiała spalić się firma, w której pracuje E. i czemu ludzie, którzy tak ciężko pracowali zostali praktycznie z niczym i muszą zaczynać od nowa?  Czemu nie udało mi się osiągnąć czegoś, skoro w moim mniemaniu na to zasłużyłam?


W „Tańcu Kości” trzy osoby dostają drugą szansę, Śmierć zabiera tylko jedną. Reszta ma na tym świecie jeszcze coś do zrobienia. Czy w tym wyborze jest logika i sens? Czy ta czwarta osoba nie mogłaby też jeszcze czegoś zrobić? Nie wiem. Czasem rzecz X dzieje się bez związku z rzeczą Y. Po prostu tak musi być i lepiej się z tym pogodzić nie myśląc w swoim egoistycznym ludzkim mózgu, że Ja, Ja i Ja. Nie ośmieszajmy się bardziej, Fortuna ma już wystarczająco dużo powodów do kpiny.