Maj.Telefon. Od osoby, od której nigdy bym się go nie spodziewała, bo na co dzień nie rozmawiamy ze sobą.
-Coś się stało w miejscu, gdzie pracuje Enrique, znowu pożar. Wszystko z nim w porządku?
Zmroziło mnie, kolejny pożar wydaje mi się surrealistyczny.
-Na pewno nic poważnego, może to nie jego firma, nie ma się, co z góry martwić. Zaraz do niego zadzwonię, bądź spokojna.
Wiem jednak, że jeśli coś się tam paliło, to u nich. Dzwonię. Nie odbiera. Dzwonię drugi i trzeci raz. Cisza. Dzwonię na komórkę służbową. Odbiera kolega. Źle. Na chwilę tracę zimną krew i nie wiem co mówię, ktoś po drugiej stronie pyta się czy go słyszę, ja słysząc go, mówię że nie. I tak trzy razy. W końcu biorę się w garść.
-Co się znowu dzieje? Był u was pożar, gdzie jest Enrique?
-Tak, był wybuch, ale nikomu nic się nie stało, E. ma trochę poparzone plecy,czeka na karetkę. Poinformuję cię do jakiego szpitala go przewiozą.
Stoję w samym centrum Madrytu i mam wrażenie, że śnię znów ten zły sen o pożarze, że zaraz się obudzę. To już trzeci pożar, który przeżywam na własnej skórze.
Dzwoni telefon, wiem już, gdzie mam jechać, idę do pociągu, droga dłuży się, ale jestem dziwnie spokojna. On żyje, tylko trochę się poparzył. Na stacji czeka na mnie przyjaciel, jedziemy razem do szpitala.
E. leży na intensywnej terapii na oddziale poparzonych. Czeka aż go opatrzą, my czekamy, żeby wejść. Pozwalają nam wejść, nie opatrzyli go jeszcze. Twarz osmolona, ale w porządku, plecy to wielkie bąble, a z rąk zwisa skóra. Najbardziej zmartwiły mnie te ręce. E. w szoku i pod taką ilością narkotyków, że wydaje się nawet zadowolony i uśmiechnięty. Rozmawiamy, żartujemy. Musimy wyjść, bo jedzie na zabieg i założenie opatrunków. Bombarduje mnie tysiąc telefonów: jak się czuje, co się stało, czy można go odwiedzić. Wszystkim powtarzam to samo, jak automatyczna sekretarka. Jest mi już obojętne, co mówię, niektórych telefonów nie ma siły odebrać.
Znów pozwalają nam wejść do niego. Wygląda jak mumia, od pasa w górę obandażowany, gada różne bzdury, ale humor mu dopisuje.
Kolejne dni płyną swoim szpitalnym rytmem, rozmowa z lekarzem, nakarmienie chorego, spanie. Nie miałam pojęcia jak męczący jest szpital, wychodzisz z niego tak wykończony, że jedyne co daje ukojenie, to sen, o ile możesz spać. Nikt nie pyta jak się czujesz, wszyscy pytają o chorego.
Wchodzisz na oddział poparzonych, który przypomina scenę z horroru. Większość ludzi leży nieprzytomna, niektórzy w stanie śmierci klinicznej. W końcu można się do tego przyzwyczaić, jak do wszystkiego. Na intensywnej terapii są lepsze i gorsze dni. Najgorsza jest bezsilność. Kiedy widzisz jak bardzo ktoś cierpi, a nie możesz mu pomóc. Jak zwija się z bólu i płacze, albo jak trzęsie się z 39 stopniową gorączką i z podejrzeniem infekcji. Albo jak nie chce jeść, bo jest taki słaby, a ty, chcąc nie chcąc, go do tego zmuszasz. W środku aż cię skręca patrząc na to wszystko, masz ochotę po prostu się wyrzygać, długo i dokładnie. A tu codziennie trzeba wziąć się w garść, wstać, zjeść, umalować i być w dobrej formie.
Słuchanie historii innych ludzi, niewiele pomaga, choć mają gorzej, choć bycie przytomnym na intensywnej terapii, to szczęście. Co jakiś czas pojawiają się bardzo czarne myśli, a co by było gdyby... Gdyby nie uciekł w porę... takie myśli są niebezpieczne, bo powodują, że kręci ci się w głowie i spadasz w przepaść, atakuje cię przeraźliwy lęk, wciąga cię niczym wir, za każdym razem trudno jest wrócić do normalnego świata, normalnego myślenia. Choć z tygodnia na tydzień lęk jest coraz mniejszy, oddala się gdzieś. Nie ma czasu w nim tkwić, za dużo rzeczy jest teraz do zrobienia.
Czerwiec. W domu, po prawie miesięcznym pobycie. W końcu dom. Jest wszystko, oprócz morfiny i jej pochodnych. Boli go brzuch, źle je, trzy noce z rzędu nie śpi. Szuka winny we mnie. Ja też nie śpię, boli mnie brzuch, ale z nerwów.
Cały miesiąc upływa pod znakiem zmiany opatrunków, nadal trzeba jeździć do lekarza, co 2 dni. Goi się dobrze. Teraz nieznośne jest swędzenie, na które jedyne co, to dają leki antyhistaminowe. I bezsenność. Jak spać na plecach, które są wielką, gojącą się raną? W dodatku jest gorąco, cholernie gorąco, już w czerwcu. Bandaże co chwilę się przesuwają, nie wiadomo jak się ułożyć. Popraw mi gazę, popraw mi bandaż. Dni upływają pod znakiem pracy pielęgniarskiej, najgorsze, że twój dyżur trwa 24 h i nikt ci w niczym nie pomoże. Jesteś sam, ty i pacjent. Popraw mi gazę, przesunął mi się bandaż, boli mnie ucho, swędzi mnie ręka, boli mnie brzuch. Zeskrobywali mi strupy z ręki, zeskrobywali mi strupy z ucha. Słuchasz tego i już nic nie mówisz, bo co możesz na to poradzić... Jesteś nie mniej zmęczony niż chory.
Te małe awanturki, że źle umyłaś mu głowę i zmoczył się bandaż przy uchu, że nic z tego nie rozumiem, bo to nie ja jestem pokrzywdzona. Milczę, wychodzę z pokoju, płaczę, płaczę ze zmęczenia. Jak to możliwe, że ktoś, kogo kochasz zaczyna ci brzydnąć, po prostu nie możesz już na niego patrzeć. A tu trzeba trwać, pomóc, zrobić obiad, zmienić prześcieradła, umyć, posmarować kremem. Wszystkie czynności przestają być pozbawione jakiejkolwiek intymności, jesteś ty i mężczyzna, który narazie nie jest mężczyzną, ale chorym człowiekiem.
I dziękuj Bogu, iż to chwilowe, to nie śmiertelna choroba, ani choroba przewlekła. Nie jesteście skazani na siebie przez wiele lat. Czy kiedykolwiek zastanawiałeś/aś się nad tym co by było, gdybyś musiał się zastosować do formułki : I że cię nie opuszczę w zdrowiu, ani w CHOROBIE? Prawda, że to łatwo jest wyklepać, powiedzieć jak wszystko jest w porządku, jesteście młodzi i piękni. I zdrowi. Czy kiedykolwiek zdarzyło ci się ocenić kogoś, kto po prostu nie wytrzymał i zostawił swoją chorą żonę/męża/matkę/ojca, bo nie miał już siły się nim zajmować? Patrzeć na jego ból, cierpienie i słuchać żalu do całego świata, nie wyłączając ciebie samego? Że tak naprawdę, najlepiej by było, gdybyś sam był chory i cierpiał tak samo jak on. Czy przyszło ci do głowy nazwać kobietę dziwką, bo zdradza swojego chorego męża, bo od czasu do czasu potrzebuje pobyć z mężczyzną, a nie z kaleką?
Może gdzieś tam, kiedyś, w odległej galaktyce myślałaś, że przyjdzie taki dzień, w którym on/ona będzie stary i trzeba będzie mu pomóc umyć głowę, nogi i dupę. Ale nie myślisz o tym jak masz 30 lat, bo jesteś piękny i młody, choroba cię nie dotyczy, ani starość, ani bezradność. To jest sajens fikszyn. A tu nagle, z dnia na dzień, łubudu - znajdujesz się w sytuacji, gdzie nie wiesz jak się nazywasz, jesteś chory, bardzo chory, od najbliższych godzin zależy czy w ogóle przeżyjesz, choć lekarz powtarza, że twój stan jest stabilny. Na szczęście jesteś tak naćpany, iż nie zdajesz sobie do końca sprawy z tego, ale twoi bliscy tak. I to im robi się kula w żołądku, której nie sposób się pozbyć. Nie można jej nawet wyrzygać. Z dnia na dzień możesz stracić wszystko, nawet urodę. To dlatego zmiany opatrunków na oddziale poparzonych są tak bolesne, bo chcą ci uratować rękę, twarz, żeby nie było blizn. I zagojoną skorupę zdrapują szczotką.
Lipiec. Sierpień. Wrzesień. Powoli wraca normalność. Po niektórych ranach nie ma już śladu, inne dobrze się goją, powoli skóra staje się znów biała. Trzeba tylko unikać słońca i smarować się kremami przez cały dzień, poza tym wszystko w porządku. Wróciła wręcz nuda, względny spokój, zdrowy sen. Radość. Tylko do dziś budzę się z bólem szczęki i pięści, odruchowo zaciskam zęby oraz pięści, ciągle gotowa do walki. O tych, których najbardziej kocham.