Szlag mnie trafia. Choć pisałam, że styczeń jest nudny, tak
naprawdę rok 2013, jak na razie zaczął się kiepsko. Pomijam grube afery w hiszpańskich sferach
politycznych, o których może napiszę, ale nie jestem jeszcze do tego
przekonana, czy mam ochotę wywlekać te brudy dla czytelników mojego bloga.
Zawsze starałam się pisać o Hiszpanii jak najlepiej. Po pierwsze trudno
krytykuje się nieswój kraj, po drugie za krótko mieszkałam, żeby się na pewne
tematy wypowiadać. Moja cierpliwość została wyczerpana… Napiszę dzisiaj jak funkcjonuje administracja
publiczna w powiecie MADRYT.
W grudniu 2012 r. skończyło mi się prawo do publicznej
opieki zdrowotnej. 31 grudnia poszłam do przychodni dowiedzieć się, co mam robić.
Przychodnia była zamknięta cały dzień- sylwester. Poszłam znowu 2.01.- przede
mną w kolejce – 40 osób, wszyscy cierpią na chorobę noworoczną… nie jest to
termin na wizyty u lekarza. Poszłam następnego dnia, w godzinie obiadowej, wtedy
wszystkim przechodzą choroby … Pani odesłała mnie do instytucji o nazwie
Seguridad Social (Ubezpieczenia Społeczne) można w uproszczeniu przyjąć, że
jest to odpowiednik polskiego ZUS-u.
Seguridad Social pracuje od 9.00 do 14.00 w tym do 13.00
można wyciągnąć numerek, czeka się tam zawsze co najmniej godzinę na przyjęcie.( Dodam, że w Hiszpanii praktycznie wszystkie instytucje publiczne- urzędy pracują od 9.00 do 14.00.)Pani poinformowała mnie, że od kwietnia 2012 zmieniły się przepisy i żeby mieć
ubezpieczenie, muszę przedstawić dokument o braku prawa do opieki zdrowotnej w
Polsce. I odesłała mnie do ambasady. Po pierwsze, co za idiotyzm, wiadomo, że
skoro przychodzę do hiszpańskiej instytucji i mieszkam tu już jakiś czas, nie
mam prawa do opieki zdrowotnej w innym kraju. W ambasadzie pani mnie wyśmiała,
poradziła mi się zgłosić do polskiego NFZ-u. Napisałam tam maila wyjaśniając sprawę i tu muszę
NFZ pochwalić, bardzo szybko mi na mojego maila odpowiedzieli. W świetle prawa
europejskiego hiszpański Seguridad Social ma obowiązek wypełnić odpowiedni
formularz i wysłać go do Polski, gdzie polski NFZ wypełnia drugą część formularza
i odsyła go do Hiszpanii. Wydaję mi się to mało realne. Nie wierzę, że
Hiszpanie to zrobią. Enrique wpadł na pomysł, że zarejestrujemy się jako
związek formalny. To, o co tak w POLSCE niektórzy „walczą”, żeby nie dało się
tego zrobić, czego nie jestem w stanie zrozumieć…
Dowiedziałam się jakie dokumenty są potrzebne i zaczęłam je
załatwiać, dokumentów sporo, tyle samo, co do zwarcia związku małżeńskiego.
Zadzwoniłam do ambasady i zapytałam o zaświadczenie o nieprzynależności do
związku małżeńskiego, bo takie jest mi potrzebne. Pani poinformowała, że są dwa
rodzaje zaświadczeń i jedno kosztuje 40
euro, drugie 60 euro. I że te dokumenty mogę zdobyć tylko przez ambasadę. Nie wiedziała, które mi potrzebne dokładnie.
Odesłała mnie do Hiszpanów. Tym razem ja wyśmiałam ją. Skąd Hiszpanie będą to
wiedzieć…
Zadzwoniłam do polskiego Urzędu Stanu Cywilnego. I tu, znów
muszę pochwalić polski urząd, Pani była dobrze zorientowana. Powiedziała też,
że nie ma problemu, żeby dokumenty wyciągnęła moja mama. W ambasadzie
zapewniano mnie, że nikomu oprócz mnie dokumentów nie wydadzą. I tu człowieka
szlag trafia. Powiedziała to po to, bo w ten sposób ambasada zarabia. Tak się
składa, że moja mama zna osobiście pracowników USC i dokumenty bez problemu mi
wyciągnęła i zaniosła do tłumaczenia. Czytam ponownie wymogi do rejestracji
związku i mam wątpliwości, czy oby czasem nie jest mi potrzebna pieczątka
ambasady? Dzwonię do informacji hiszpańskiej, nikt nic nie wie. Czytają mi to,
co sobie sama przeczytałam. Piszę zatem maila do ambasady czy mogę
uwierzytelnić dokumenty i ile to kosztuje. Ambasada, tym razem ją pochwalę,
wysyła mi pismo z informacją, że Hiszpania podpisała z Polską umowę i tego typu
dokumenty nie wymagają uwierzytelniania. Jestem zadowolona, dokumenty
załatwione, wszystko wyjaśnione, jadę do Madrytu wyznaczyć datę rejestracji
naszego związku.
Pani mnie informuje, że luty 2014. Szczęka mi opadła na blat i pytam się dlaczego.
Pani mnie informuje, że luty 2014. Szczęka mi opadła na blat i pytam się dlaczego.
Pani odpowiada, że jest tylko jeden taki urząd- rejestracji związków formalnych na cały powiat
Madryt. ( 7 milionów mieszkańców.) I dodaje:
może Pani wziąć ślub, będzie szybciej.
Miałam jej ochotę odpowiedzieć: takiego burdelu i tak źle
funkcjonujących urzędów nie ma chyba w całej Europie. Nie znacie prawa,
pracujecie wolno, rząd wymyśla takie przepisy, żeby obcokrajowiec się wkurzył i
wrócił do siebie, a Hiszpan powiedział: mam dość, wyjeżdżam stąd. A Pani jest
ostatnią osobą, która mi będzie radziła kiedy mam wziąć ślub.
Oczywiście jej tego nie powiedziałam, choć żałuję... i tak naprawdę to myślę, że na wschodzie jest jeszcze gorzej w
urzędach i z pewnością w Grecji i Italii jest nie lepiej.
Datę mam wyznaczoną na 3 lutego 2014. Do tego czasu mogę
zmienić faceta, urodzić dziecko, wyprowadzić się z Hiszpanii. Mogę też nie
dożyć. Bo rok to sporo czasu. Skoro dają ludziom prawo do takiej instytucji,
dlaczego działa tak fatalnie? Tak wolno? Ręce mi opadły, bo znów jestem w
punkcie wyjścia. Bez świadczeń, ubezpieczenia, możliwości szybkiej legalizacji
mojego związku, szans na pracę.
Znów czeka mnie myślenie, co zrobić. Jeśli tak funkcjonują wszystkie urzędy w
Hiszpanii, to przestaje mnie dziwić kryzys.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz