wtorek, 26 lutego 2013

Hiszpania ma flamenco, Polska ma?


Dziś przeczytałam zaległy ,grudniowy wywiad z Magdą Navarette. Magda Navarette to polska tancerka, piosenkarka i trenerka głosu. Postać, o której wcześniej nie słyszałam,a zaintrygowała mnie, bo śpiewa po hiszpańsku. W muzyce widać wielką fascynację kulturą latynoamerykańską, a przede wszystkim flamenco. Magda nie ma „kawału głosu” jak Adele, Whitney Houston, raczej bawi się swoim śpiewem, szepta, udowadnia, że głośniej nie znaczy lepiej. Przypomina mi trochę Cesarię Evorę czy Buikę.

Magda nagrała dotychczas dwie płyty „Chili” i „Iman”. Posłuchałam i : z jednej strony mi się podoba, z drugiej strony, trochę przynudza, brak zmysłowości Buiki, choć niby jej głos jest podobny. Nie porywa do tańca, jak muzyka prawdziwej gwiazdy flamenco Estrelly Morente, ani nie ma się ochoty kołysać biodrami jak słuchając Omary Portuondo. Niemniej jednak warto Magdy Navarette posłuchać, choćby dla hiszpańskiej wersji „Tej ostatniej niedzieli” , którą pierwotnie wykonywał Mieczysław Fogg.

W wywiadzie wokalistka porusza bardzo ważną kwestię, stosunku Polaków do muzyki. Chciałabym się z nią nie zgodzić, ale niestety ma dużo racji. Magda twierdzi, że straciliśmy radość tworzenia muzyki. Faktycznie, siedzę i myślę , jaka jest polska, folkowa muzyka? Taka prosta, wywodząca się z ludu, nie mówię o Chopinach. Nic nie przychodzi mi do głowy, przepraszam, oprócz przyśpiewek żołnierskich, wojennych. Smutne to i powiedzmy sobie szczerze- mało ciekawe pieśni. Pamiętam jak nieraz moi niepolscy znajomi pytali o typową muzykę polską, taką z duszą, etniczną,  nie wiedziałam, co powiedzieć. Z folku skojarzył mi się tylko zespół Brathanki. ..

Hiszpanie mają swoje flamenco, Portugalia fados, Irlandia, Szkocja – muzykę celtycką, Grecy zorbę i bouzuki. O Włoszech nawet nie wspominam. Nawet moja koleżanka z Gwinei Równikowej, chwali się swoimi afrykańskimi brzmieniami!

A w Polsce… ludzie słuchają zwykle tego, co puszczają rozgłośnie radiowe.  Magda Navarette ubolewała też nad tym, że Polacy wiecznie marudzą i są niezadowoleni. Podaje przykład biednej Wenezueli, gdzie niczego nie ma, a ludzie nie są takimi marudami. A Kuba? Miejsce, gdzie gdyby nie muzyka, można by było strzelić sobie w głowę. Piosenkarka porusza też inną kwestię. Polacy śpiewają tylko, gdy coś sobie wypiją. Mowa oczywiście o ludziach, którzy nie zajmują się profesjonalnie muzyką. Dlaczego? Śpiew to wyrażanie emocji, a ludzie się tego boją jak ognia. Boją się też, że ktoś wyśmieje ich głos. Boją się, bo się obnażą.

Cokolwiek związanego z folklorem, w Polsce źle się kojarzy, niedawno połowa kraju krytykowała hymn na EURO, a właśnie było w ty, coś naszego- w końcu. Mogłabym jeszcze skomentować edukację muzyczną w szkołach… Muzykę i plastykę zawsze uważało się za gorsze przedmioty, co z tego, że ktoś mógł być wybitnie utalentowany muzycznie, jeśli z matematyki  nie miał dobrych ocen, to znaczy, iż był głąbem. Tak jakby wszyscy mieli być na tym świecie inżynierami budownictwa, a inne rzeczy się nie liczyły…

Jedyną okazją, gdzie można posłuchać trochę polskich piosenek, jest wesele, nie myślę tu o „Małym, białym misiu” czy „Cudownych rodziców mam”. Na samo wspomnienie tych hitów, robi mi się słabo, ale np. o piosence? I tu naprawdę muszę się długo zastanowić, żeby coś napisać… „Hej , sokoły”?  Nie jestem pewna czy to słyszałam na weselu, może mi się przywidziało. No właśnie. ..


piątek, 22 lutego 2013

"wszystko będzie dobrze"


Pamiętam jak kiedyś napisałam, że da się mieszkać daleko od ojczyzny i do wszystkiego można się przyzwyczaić. Mój kolega skomentował : przyjdzie taki dzień, iż będziesz chciała wsiąść w autobus i pojechać do rodziny, ale będzie za daleko. Miał rację. Do domu mam 3300km, tak mniej więcej. Dziś bardzo chciałabym być w kraju, w moim rodzinnym mieście Łodzi. Właśnie trwa pogrzeb na którym być nie mogę. Choć moja obecność nic nie zmieni, życia nikomu nie przywróci, komuś, kto odszedł należy się pożegnanie, chwila refleksji, jeśli ktoś wierzy- modlitwa.

Zawsze, gdy umiera ktoś, kogo dobrze znamy jest przykro. Jednakże na niektóre śmierci jesteśmy lepiej przygotowani. W naturze, pierwszy powinien odejść osobnik stary, nie młody. I choć ronimy łzy z powodu śmierci naszych babć, dziadków, to w głębi ducha łatwiej się z tym pogodzić, przejść do porządku dziennego, wrócić do świata żywych.

Gdy umiera ktoś młody, do tego śmiercią okrutną, która przychodzi nie w porę, dużo trudniej to zaakceptować. Właściwie nie da się tego zaakceptować, można co najwyżej przyjąć to do wiadomości i z czasem coraz mniej o tym myśleć.

Osoba o której piszę, skończyła w tym miesiącu 30 lat. Mówi się, że to najlepszy czas w życiu człowieka. Pamiętam jak widziałam się z nią w grudniu i w trakcie wigilijnej kolacji życzyłam jej dużo szczęścia, powiedziałam też, że na pewno wszystko się ułoży. Powiedziałam to z wielką wiarą w to, co mówię. To oczywiste, że wszystko będzie dobrze jak ma się 30 lat i jest się młodą, ładną i ciepłą kobietą. W ostatnich miesiącach życie nie było dla niej łaskawe, spotkało ją dużo przykrości i to ze strony osoby, która teoretycznie powinna być największym wsparciem. Także dużo cierpienia, bólu fizycznego z powodu wypadku, przebywania w szpitalu, rehabilitacji, ale myślę też, że w jej życiu było bardzo dużo radosnych chwil. Za sprawą jej małego synka i rodziny, która bardzo ją wspierała. Rodziny, która zawsze była przy niej, w tych trudniejszych momentach. Rodziny takiej, której można zazdrościć i być z niej dumnym.

Kto by się przejmował mężczyznami?- myślałam sobie. Są ich miliony na świecie, czasem trzeba tylko dłużej poszukać, a co najważniejsze nie warto tracić czasu na niewartych tego ludzi. Czas leczy wszystkie rany. Zarówno te serca, jak i te ciała. Zwłaszcza jak ma się dookoła siebie życzliwe i kochające cię osoby.

 Dziewczyna powoli rozwiązywała swoje problemy, mniejsze i większe, ten rok miał być dla niej wyjątkowy.  

Los uwielbia bawić się z nami, kpić sobie z nas, śmiać się z naszej słabości. Rok okazał się wyjątkowy, bo ostatni w jej krótkim życiu. Kolejny wypadek samochodowy, okazał się jej ostatnim.

Wczoraj ogarnęła mnie najbardziej ponura refleksja w moim dotychczasowym życiu. Straciłam wiarę w to, że pozytywne myślenie może nas ocalić. Ocalić w każdym znaczeniu tego słowa: przed złem, przed smutkiem, przed przykrościami. Wiara i pozytywne myślenie są nam potrzebne tylko po to, żeby łatwiej było żyć, ale absolutnie nic poza tym. Dziwię się, iż wcześniej na to nie wpadłam.

Mimo wszystko nadal będę życzyła: wszystkiego dobrego i powtarzała przyjaciołom w trudnych chwilach: wszystko będzie dobrze. Los jest okrutny, ale my też możemy sobie z niego zakpić i na przekór życzyć sobie zawsze przy każdej okazji: szczęścia.

Mam nadzieję, że tam, gdzie teraz jesteś, gdziekolwiek jesteś, jest ci lepiej. Nie boli cię ani serce, ani ciało. Świeci słońce, już nie trzeba martwić się zimą, bo zawsze jest wiosna. Pachnie fiołkami i rzeką. Możesz patrzeć na swojego synka i chronić go zawsze, stamtąd. Na pewno tęsknisz za jego zapachem, małym ciałkiem, głosem, śmiechem, ale upłynie jeszcze wiele lat, zanim znów się spotkacie. Do tego czasu musisz się nim opiekować w innym sposób.

Mam nadzieję, że na tym ziemskim padole łez, twoim synkiem zajmą się osoby, które bardzo go kochają i wychowają go na dobrego człowieka, takim jakim byłaś Ty.


Pamięci K. 

czwartek, 21 lutego 2013

Un par de cosas


Un par de cosas

¿Y qué será de nosotros?
El libro no leído.
Trazado de lápiz de labios en el vaso. El pelo en la almohada.
La conversación no ha terminado.
Promesas: Te voy a llamar a ciencia cierta, pero no tengo tiempo hoy.
Vengo a ti ", cuando puedo”…
Amante desesperado.
Amante nunca conocido?
Carta a escribir.
Lista de compras por hacer.
Fresas en el refrigerador.
Tres vestidos, para  “la mejor ocasión” que siempre te he dado pena poner.
Uno de ellos es de color negro,
Mañana va a ser útil para tu hermana.



wtorek, 19 lutego 2013

* * *


 Kilka spraw

A co po nas zostanie?
Niedoczytana książka.
Ślad szminki na szklance.  Włosy na poduszce.
Rozmowa niedokończona.
Obietnice: na pewno zadzwonię, tylko dziś nie mam czasu.
Przyjadę do ciebie,” jak tylko.”
Zrozpaczony kochanek.
Kochanek nigdy niespotkany?
List do napisania.
Lista zakupów do zrobienia.
Truskawki w lodówce.
Trzy sukienki, na lepszą okazję, których zawsze było szkoda.
Jedna z nich jest czarna,
Jutro przyda się twojej siostrze.

niedziela, 17 lutego 2013

wręczenie Nagród Goya w Madrycie


Właśnie skończyłam oglądać ceremonię przyznania Nagród Goya w Madrycie, hiszpańskiego odpowiednika Oscarów.  Gala odbyła się po raz 27 i wręczono 27 nagród. Faworytem był film „Blancanieves” ( dosłownie Królewna Śnieżka) i jednocześnie zwycięzcą Gali. Dzieło zyskało 10 statuetek, w tym najważniejszą -dla najlepszego filmu. Blancanieves, wyreżyserowana przez Pablo Bergera, to film niemy i do tego czarno-biały.  Tytułowa Blancanieves to młoda, śliczna dziewczyna Carmen, w postać wcieliła się mało znana aktorka Macarena García- także zresztą nagrodzona na festiwalu.

Jak skomentował dziennik „El País” czarno-białe kolory odzwierciedlają kondycję kraju i hiszpańskiego kina. Kondycja hiszpańskiego kina jest kiepska. Rząd dokonał wielkich cięć na rzecz kultury.  Oraz drastycznej podwyżki cen biletów . Podniósł VAT z 8% do 21%. Bilet na seans filmowy kosztuje przeciętnie 9 euro. Jest to naprawdę dużo. Kino przeżywa kryzys, wiele sal zaczęło świecić pustkami, nie wspominając już o tym, że niemało pracowników kina, poszło na bruk. Na ceremonii wręczania Goya, ten przykry temat poruszyło wielu artystów. A jedna z nagrodzonych aktorek  Candela Peña wygłosiła bardzo smutną przemową: Dziś odbieram nagrodę, ale ciężko mi zapomnieć, że 3 lata nie pracowałam, patrzyłam jak mój ojciec umiera w szpitalu, w którym nie było prześcieradeł, żeby się przykryć, ani wody, żeby się napić. Martwi mnie też los mojego dziecka, w kraju, gdzie nie wiadomo, co będzie z edukacją i gdzie widzę ludzi popełniających samobójstwo z powodu utraty domów.



Wielka gala, piękne stroje, kino na bardzo wysokim poziomie i smutne akcenty. Przykro było słuchać przemowy Candeli, wywlekła na światło dzienne największe bolączki Hiszpanii: bezrobocie, fatalną kondycję publicznej służby zdrowia, edukacji i plagę eksmisji. Tylko co to da? Czy zagraniczne media o tym wspomną? I co to zmieni? Jutro oprócz czerwonych sukien, będą komentować słowa Candeli. Po raz kolejny te same problemy, których końca nie widać. Może lepiej jak jest fiesta, bawić się i za dużo nie myśleć…

Dzisiejsze wręczenie Nagród Goya przypomniało mi, że kino hiszpańskie jest na rewelacyjnym poziomie. Oprócz Almodovara, warto zapamiętać takie nazwiska jak Alejandro Amnebár („W stronę morza”, „Inni”, „Teza”), Álex de la Iglesia („Dzień Bestii”, „Kamienica”, „Hiszpański cyrk”), Fernando Trueba („Belle époque”, „Dziewczyna marzeń”), Guillermo del Toro („Labirynt Fauna”), Guillem Morales („Oczy Julii”). I wielu, wielu innych, o których nie wspomniałam. Nie jest to łatwe kino, ani też nie zawsze przyjemne. Jeśli ktoś lubi kino akcji, to  w Hiszpanii nie znajdzie zbyt wiele dla siebie, jeśli ktoś lubi film, po którym nie może spać z wrażenia, polecam. 

wtorek, 12 lutego 2013

zapiekanka bakłażanowa

Przepis wymyślony przeze mnie. Od A do Z. Ciekawa alternatywa dla tych, którzy nie przepadają za mięsem.Ciekawa i bardzo smaczna. 

Składniki (na 3 osoby):
- 2 bakłażany
-0,5 kg pieczarek
-1 cebula
-szynka gotowana
-ser żółty
- puszka pomidorów - takich już poćwiartkowanych lub 3 pomidory obrane ze skóry 
-zioła prowansalskie
-gałka muszkatałowa
-sól, pieprz
-czosnek



Bakłażany kroję wzdłuż, w dość cienkie plastry, posypuję solą, odstawiam na pół godziny aż puszczą sok. Opłukuję, suszę papierowym ręcznikiem i smażę na oliwie z dwóch stron. Odkładam znów na papierowy ręcznik, tym razem, żeby obciekły z nadmiaru oliwy. Pieczarki myję, drobno kroję, podsmażam wraz z cebulą, dodaję odrobinę soli, pieprzu i gałki muszktałowej.W żaroodpornym naczyniu układam bakłażany- pierwsza warstwa,następnie biorę plasterki bakłażanów i wkładam do środka plasterek sera i szynki oraz pieczarki, zawijam lub składam na pół.I tak po kolei z każdym bakłażanem. Na koniec polewam wszystko sosem pomidorowym, a właściwie poćwiartkowanymi pomidorami, które wcześniej solę, pieprzę i dodaję do nich dwa ząbki czosnku ( pokrojone lub wyciśnięte). Całość posypuję startym żółtym serem (najlepiej takim, który dobrze się stopi) oraz szczyptą ziół prowansalskich. Zapiekam całość w temp. 180 stopni, ok. 30-40 minut. 

SMACZNEGO!


poniedziałek, 11 lutego 2013

mądra kobieta


W sobotę widziałam się z koleżanką, z którą nie widziałam się od wakacji. Nora to jedna z mądrzejszych osób jakie spotkałam w swoim życiu, żałuję, że tak rzadko mam okazję z nią porozmawiać. Nora jest ode mnie 5 lat starsza, twardo stąpa po ziemi, a jednocześnie jest artystką.

Już prawie kończyła studia prawnicze i pracowała kilka lat w kancelarii, gdy pewnego dnia powiedziała: mam dość. Rzuciła wszystko z dnia na dzień, wielki świat, „karierę”, miasto, postanowiła zostać hipiską. Uciekła od wszystkiego , przez długi czas mieszkała wraz ze swoim chłopakiem poza miastem, zajmując się hodowlą roślin. I innymi rzeczami, dokładnie nie wiem jakimi.

Jak mi powiedziała od 12 lat nie ma telewizora, żeby nie zaśmiecać sobie głowy, ale można z nią pogadać na każdy temat, tzn. ja odnoszę takie wrażenie. Gdybym ją zapytała z kim obecnie spotyka się Rihanna albo o najnowszy model telefonu komórkowego, nie miałaby pojęcia, zresztą tak samo jak i ja. Dzięki niej poczułam się normalna, okazało się, że nie tylko ja nienawidzę właśnie telefonów komórkowych i spotkań ze znajomymi pod znakiem, gapienia się w monitorek telefonu. Przy okazji rozmowy z nią przypomniała mi się scena, którą widziałam w domu opieki, gdzie rezyduje Esmeralda.

Obrazek niedzielny- matka, ojciec, dwójka dzieci przyszli w odwiedziny do dziadka, dziadek siedzi smutny i gapi się w telewizor, a rodzina zajmuje się grą w telefonie, fejsbukiem, czy innym komunikatorem. To nie dziadek jest chory, to jego rodzina ma poważny problem- pomyślałam sobie.

Dużo znajomych pyta mnie dlaczego nie zmienię telefonu i dlaczego nie chcę mieć „what’s upa” – komunikatora do darmowych rozmów. Już kilka razy mówiłam, że nie mam takiej potrzeby i naprawdę nie muszę być w kontakcie z ludźmi przez 24 godziny na dobę, czytać głupich komentarzy i oglądać jeszcze głupszych filmików.  Nora też tego nie rozumie. Nie jestem sama- nie jestem nienormalna w swoim postanowieniu- pomyślałam sobie. Chociaż kto dziś jest normalny?

Nora jest kobietą i od 4 lat nie kupuje ubrań, ma rzeczy używane, znalezione, podarowane jej przez kogoś. Sama mam mnóstwo rzeczy do wydania i chętnie się z nią podzielę, ale nie podzielę jej zwyczaju niekupowania ciuchów, za bardzo lubię zakupy. Bardzo lubię ciuchy. Lubię też pieniądze, tzn. nie tyle pieniądze, co rzeczy, które posiadanie pieniędzy ułatwia. I tu się trochę z Norą różnimy.

Poza tym łączy nas pasja do literatury, pisania, słowa. Ona uwielbia jeszcze teatr, cyrk, kuglarzy. Ja też, ale nie aż tak bardzo. Nie dało się ominąć tematu bezrobocia.  Nora twierdzi, że dużo Hiszpanów ma problem, bo nie wie czego chce, co lubi, co im sprawia radość, co ich interesuje. Dużo rzeczy robili dla pieniędzy, bez żadnej refleksji i nagle przyszedł „kryzys”, ludzie zaczęli tracić pracę, grunt pod nogami, pieniądze i punkt zaczepienia. Nagle okazało się, że nic nie wiem, nic mnie nie interesuje. Na pewno częściowo ma rację, bo ludzie z reguły idą na łatwiznę, ale wielu z nich znalazło się w sytuacji bez wyjścia. - Ja przynajmniej wiem, co mnie interesuje, co nie, co lubię, a czego nienawidzę- mówię Norze. I czuję ulgę, że jej słowa krytyki mnie nie dotyczą, a jednocześnie gorzki posmak bezradności. Ona też wie, co lubi, ale posmak - ten sam.

-A chrzanić to wszystko, zajmijmy się pisaniem!- mówi.

I za to, i za wiele innych rzeczy ją uwielbiam. 


czwartek, 7 lutego 2013

hiszpańskie urzędy i walka o przetrwanie


Szlag mnie trafia. Choć pisałam, że styczeń jest nudny, tak naprawdę rok 2013, jak na razie zaczął się kiepsko.  Pomijam grube afery w hiszpańskich sferach politycznych, o których może napiszę, ale nie jestem jeszcze do tego przekonana, czy mam ochotę wywlekać te brudy dla czytelników mojego bloga. Zawsze starałam się pisać o Hiszpanii jak najlepiej. Po pierwsze trudno krytykuje się nieswój kraj, po drugie za krótko mieszkałam, żeby się na pewne tematy wypowiadać. Moja cierpliwość została wyczerpana…  Napiszę dzisiaj jak funkcjonuje administracja publiczna w powiecie MADRYT.

W grudniu 2012 r. skończyło mi się prawo do publicznej opieki zdrowotnej. 31 grudnia poszłam do przychodni dowiedzieć się, co mam robić. Przychodnia była zamknięta cały dzień- sylwester. Poszłam znowu 2.01.- przede mną w kolejce – 40 osób, wszyscy cierpią na chorobę noworoczną… nie jest to termin na wizyty u lekarza. Poszłam następnego dnia, w godzinie obiadowej, wtedy wszystkim przechodzą choroby … Pani odesłała mnie do instytucji o nazwie Seguridad Social (Ubezpieczenia Społeczne) można w uproszczeniu przyjąć, że jest to odpowiednik polskiego ZUS-u.

Seguridad Social pracuje od 9.00 do 14.00 w tym do 13.00 można wyciągnąć numerek, czeka się tam zawsze co najmniej godzinę na przyjęcie.( Dodam, że w Hiszpanii praktycznie wszystkie instytucje publiczne- urzędy pracują od 9.00 do 14.00.)Pani poinformowała mnie, że od kwietnia 2012 zmieniły się przepisy i żeby mieć ubezpieczenie, muszę przedstawić dokument o braku prawa do opieki zdrowotnej w Polsce. I odesłała mnie do ambasady. Po pierwsze, co za idiotyzm, wiadomo, że skoro przychodzę do hiszpańskiej instytucji i mieszkam tu już jakiś czas, nie mam prawa do opieki zdrowotnej w innym kraju. W ambasadzie pani mnie wyśmiała, poradziła mi się zgłosić do polskiego NFZ-u.  Napisałam tam maila wyjaśniając sprawę i tu muszę NFZ pochwalić, bardzo szybko mi na mojego maila odpowiedzieli. W świetle prawa europejskiego hiszpański Seguridad Social ma obowiązek wypełnić odpowiedni formularz i wysłać go do Polski, gdzie polski NFZ wypełnia drugą część formularza i odsyła go do Hiszpanii. Wydaję mi się to mało realne. Nie wierzę, że Hiszpanie to zrobią. Enrique wpadł na pomysł, że zarejestrujemy się jako związek formalny. To, o co tak w POLSCE niektórzy „walczą”, żeby nie dało się tego zrobić, czego nie jestem w stanie zrozumieć…  

Dowiedziałam się jakie dokumenty są potrzebne i zaczęłam je załatwiać, dokumentów sporo, tyle samo, co do zwarcia związku małżeńskiego. Zadzwoniłam do ambasady i zapytałam o zaświadczenie o nieprzynależności do związku małżeńskiego, bo takie jest mi potrzebne. Pani poinformowała, że są dwa rodzaje zaświadczeń i jedno  kosztuje 40 euro, drugie 60 euro. I że te dokumenty mogę zdobyć tylko przez ambasadę.  Nie wiedziała, które mi potrzebne dokładnie. Odesłała mnie do Hiszpanów. Tym razem ja wyśmiałam ją. Skąd Hiszpanie będą to wiedzieć…

Zadzwoniłam do polskiego Urzędu Stanu Cywilnego. I tu, znów muszę pochwalić polski urząd, Pani była dobrze zorientowana. Powiedziała też, że nie ma problemu, żeby dokumenty wyciągnęła moja mama. W ambasadzie zapewniano mnie, że nikomu oprócz mnie dokumentów nie wydadzą. I tu człowieka szlag trafia. Powiedziała to po to, bo w ten sposób ambasada zarabia. Tak się składa, że moja mama zna osobiście pracowników USC i dokumenty bez problemu mi wyciągnęła i zaniosła do tłumaczenia. Czytam ponownie wymogi do rejestracji związku i mam wątpliwości, czy oby czasem nie jest mi potrzebna pieczątka ambasady? Dzwonię do informacji hiszpańskiej, nikt nic nie wie. Czytają mi to, co sobie sama przeczytałam. Piszę zatem maila do ambasady czy mogę uwierzytelnić dokumenty i ile to kosztuje. Ambasada, tym razem ją pochwalę, wysyła mi pismo z informacją, że Hiszpania podpisała z Polską umowę i tego typu dokumenty nie wymagają uwierzytelniania. Jestem zadowolona, dokumenty załatwione, wszystko wyjaśnione, jadę do Madrytu wyznaczyć datę rejestracji naszego związku. 

Pani mnie informuje, że luty 2014. Szczęka mi opadła na blat i pytam się dlaczego.
Pani odpowiada, że jest tylko jeden taki urząd- rejestracji związków formalnych na cały powiat Madryt. ( 7 milionów mieszkańców.)  I dodaje: może Pani wziąć ślub, będzie szybciej.

Miałam jej ochotę odpowiedzieć: takiego burdelu i tak źle funkcjonujących urzędów nie ma chyba w całej Europie. Nie znacie prawa, pracujecie wolno, rząd wymyśla takie przepisy, żeby obcokrajowiec się wkurzył i wrócił do siebie, a Hiszpan powiedział: mam dość, wyjeżdżam stąd. A Pani jest ostatnią osobą, która mi będzie radziła kiedy mam wziąć ślub.
Oczywiście jej tego nie powiedziałam, choć żałuję... i tak naprawdę to myślę, że na wschodzie jest jeszcze gorzej w urzędach i z pewnością w Grecji i Italii jest nie lepiej.

Datę mam wyznaczoną na 3 lutego 2014. Do tego czasu mogę zmienić faceta, urodzić dziecko, wyprowadzić się z Hiszpanii. Mogę też nie dożyć. Bo rok to sporo czasu. Skoro dają ludziom prawo do takiej instytucji, dlaczego działa tak fatalnie? Tak wolno? Ręce mi opadły, bo znów jestem w punkcie wyjścia. Bez świadczeń, ubezpieczenia, możliwości szybkiej legalizacji mojego związku, szans na pracę.

Znów czeka mnie myślenie, co zrobić.  Jeśli tak funkcjonują wszystkie urzędy w Hiszpanii, to przestaje mnie dziwić kryzys.