Znów nastał ten magiczny moment sprzątania szafy, zmiany
garderoby z letniej na zimową. Nie lubię tego. Wolę wyciągać letnie sukienki
niż je chować. Zawsze tym porządkom towarzyszy refleksja- jak ten czas leci.
Dopiero co zaczęło się lato, a już połowa jesieni. Te wszystkie ciuchy
przypominają mi o czymś. To miałam jeszcze w Polsce, a to kupiłam przy takiej
okazji, a to dostałam od mamy. I znów wkładam je do pudła i zmykam wspomnienia.
Coś powinnam wyrzucić, ale mi żal, bo może się przyda, bo może założę. A tak
naprawdę w głębi serca wiem, że już nigdy nie założę. Dlaczego wciąż to
trzymam? Czy liczę na powrót mody, na schudnięcie? Właściwie na co? Nic takiego
się nie zdarzy. Tak jak nie wróci, to co było nawet jakbyśmy bardzo tego
chcieli. Te rzeczy są nam niepotrzebne, a przetrwają w szafie wieki. Jak bardzo
niepotrzebne są te graty możemy się przekonać w trakcie przeprowadzki.
Wtedy człowiek jest zmotywowany do wyrzucenia niepotrzebnych szmat, biżuterii,
gazet.
Wraz ze spojrzeniem na dany przedmiot wracają wspomnienia. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale jesienią
zawsze dużo myślę o swoim rodzinnym mieście. Może dlatego, że Łódź pasuje do
jesieni albo jesień pasuje do Łodzi. Ponure szarobure dni, kamienice przedwojenne, bramy, w których nie wiadomo
co się czai. Zapach wilgoci i mgły, stęchlizny, zapach piwnic, pubów i soku
imbirowego.
-Przepraszam ma Pani złotóweczkę?
I te mordy, siedzący na ławkach abnegaci. Ludzie z piwem na
przystankach, na ławce. Dopóki nie przegonią ich pierwsze przymrozki. Królowie
miasta. Bez nich to nie byłoby to samo. Idę dalej. Mijam fontannę, dochodzę do
Orlenu. Jutro piątek, zacznie się balet.