czwartek, 25 sierpnia 2016

Skrawki

Skrawki

Dziś jestem domem 
w którym nigdy nikt nic nie ugotuje. 
Gwoździem na ścianie. 
Pustką po obrazie, 
który roztrzaskał się na miliony kawałków. 
Pyłkiem na kocu. 
Czarnym włosem 
niezgraniętym przez tydzień z wanny. 
Drzwiami prowadzącymi już donikąd. 
Szkłem bez okna, 
oknem bez szkła. 
Prętem wystającym z łóżka. 
Ciszą tak namacalną, że aż pękają uszy. 
Gwieździstym niebem, 
bo nie ma już dachu. 

Nie ma już dachu, 
jest tylko niebo. 



Pamięci ofiar trzęsienia Ziemi we Włoszech, 25.08.2016. 

czwartek, 4 sierpnia 2016

lato, które już nigdy nie wróci

Smak cierpkich malin, takich co powinny być słodkie, ale nie są, bo nie zdążą dojrzeć. Wścibskie łapska zerwą je zanim smak zamieni się w cukier. Albo może znów za dużo padało? Sierpień, Rożnów, Polska, lata 90-te. Choć ten czas wydaje się tak odległy, co roku letnią porą tęsknię za wakacjami w tamtym miejscu, za beztroską dzieciństwa, domem pani Wandy, dziadkami i krowim gównem na łące.

Rożnów, rodzinna wieś babci, Beskid Sądecki. Spędzałyśmy tam z siostrą całe lato. Dom, który był a jednocześnie nie był naszym domem, bo należał do przyjaciółki babci. Ogromny teren, orzech włoski, czerwona porzeczka, jabłoń, maliny za płotem. Śliwy. I świerki. Zapach stęchlizny w piwnicy, stary, nigdy nieużywany piec, leżaki, graty, graciki. Świat słoi i słoików, konserw  i przetworów, gruszki w zalewie, ogórki, śliwki, papryki. Konserwy tak zakonserwowane, że nie da się ich już otworzyć. Pamiętające koniec lat 80-tych. Patrzące na ciebie warzywa i owoce, tak jakby wiedziały, iż nigdy ich nie zjesz, napawające się swoją nieśmiertelnością. 

Kolejna część piwnicy, a w niej wszelakie narzędzia, smary,  pokrętła, śrubki, śrubokręty, kolejne słoiki, tym razem puste, ewentualnie z resztkami zasuszonego pająka. Pająki, tysiące pająków, krzyżaki, ogrodniki, kosarze. To był ich raj, miały tam błogi spokój, mogły spokojnie tkać swoje sieci, w oknach, drzwiach, schowkach, w pokoju tysiąca narzędzi. 

Kuchnia na parterze, a  w drzwiach puszka groszku służąca za podpórkę. Ktoś ją tam kiedyś postawił i tak została, rok, dwa, trzy, potem przestaliśmy liczyć. Była jak mebel, członek rodziny, część domu. Nikt jej nie wyrzucał, została tylko przesuwana. Groch dawno już usechł na wiór, albo zgnił, a puszka przetrwała, lata. 

Na piętrze okno, nieszczelne, gdyby mocniej popchnąć, to by wyleciało. W nim stare, robocze spodnie. Prowizoryczne uszczelnienie, gacie. Kolejna nieśmiertelna rzecz w tym magicznym domu. Gacie, z plamami po farbie, szare, albo bure, a może i te dwie rzeczy naraz. Wisiały tam wiekami, kolejny członek rodziny, pamiętam jak w końcu zostały zdjęte, a dom porządnie uszczelniony, to już nie było to. 

Ostatnie piętro, gdzie spałyśmy z siostrą, pokój na strychu, gorąco jak w piekle, jak otworzyłaś okno, to wlatywały komary. Jak zamknąłeś, można się było żywcem udusić... Salon, kuchnia, w której babcia stała w majtkach i biustonoszu gotując zupy nawet jak za oknem było 30 stopni. Obiad zawsze musiał być, zupa, pierogi, mizeria. Łazienka, w zasadzie nigdy sprawnie nie funkcjonująca, więc trzeba było myć się w misce. Tysiące misek, do mycia, do zmywania, do prania. Zlew w kolorze zgniłej zieleni i zawsze zimna woda. 

Dziadek pijący piwo i rozwiązujący krzyżówki, siedzący w brązowych gaciach, których nie chciał nigdy wyrzucić. To właśnie z nim pierwszy raz piłyśmy z siostrą piwo, bo dziadek pozwalał oblizywać nam piankę. Z nim chodziłyśmy też do tzw. klubu, kiosku, w którym kupowało się gazety, pocztówki i piwo. Wciąż pamiętam panią z kiosku, korpulentą brunetkę, zawsze uśmiechniętą. Czasem dziadek kupował nam lody, ale i tak wolałyśmy piankę z piwa. 

Kiedy byłyśmy naprawdę małe dziadek jeszcze pracował, co oznaczało, że był z nami tylko w weekendy. W każdy sobotni poranek siadałyśmy na ganku i od rana wypatrywałyśmy dziadka. Szukałyśmy wzrokiem białego fiata. Każdy przejeżdżający samochód wydawał nam się dziadkiem. Kiedy wreszcie przyjeżdżał, radościom nie było końca. Dziadek, dziadek! Przywoził nam słodycze, owoce i banany, za które dostawał od babci opierdol, gdyż były zbyt dojrzałe, z czarnymi prążkami. 

Z babcią uwielbiałam chodzić po wsi na plotki, choć miałam zaledwie 10 lat, wszystkie informacje wsiąkały we mnie jak gąbka. Historie śmierdzącej pani Agnieszki, kobiety, która tak cuchnęła, że czasem zastanawiam się jak mogła znaleźć męża. Opowieści pani Zosi, koleżanki babci, która się rozwiodła i opowiadała wszystko w najmniejszych szczegółach. O tym jak dzieliła linijką mieszkanie, jak kuchnię miała w salonie, a łazienkę w kuchni. Te magiczne wieczory kiedy chodziłyśmy z babcią po mleko, słuchając z kolei  jej wspomnień z młodości. Nigdy nie zapomnę tych rozmów, bo to właśnie one pomogły mi zrozumieć, co jest w życiu najważniejsze. Rady babci mam w pamięci do dziś, przede wszystkim te na temat mężczyzn. "Pamiętaj Aniu, unikaj głupków i dziadów."

W każdą sobotę u brata babci, wujka Józka, odbywała się mała impreza. Kolacja, wódka, śpiewy i znów te cudowne opowieści. Czasem byłam już tak śpiąca, że nawet włożenie do oczu zapałki by nie pomogło, ale nadal słuchałam. Uwielbiałam słuchać, choćby najgłupszych rzeczy na świecie. Ballady, historie, opowieści, opowiastki... 
Nieraz robiliśmy wspólne ognisko, pieczone ziemniaki, kiełbaski, śpiewanie. Dziadek po drodze gadał głupoty, zatrzymywał się w krzakach na siku, myśmy umierały ze zmęczenia, ale byłyśmy szczęśliwe. Po drodze mijałyśmy stawy i słychać było żabi koncert. Kumkanie, pieśni godowe, rechoty. Gdy otworzyło się okno, oprócz tego, że wlatywały komary słychać było owe żaby i świerszcze. Najpiękniejsze melodie lata.